Hiszpańska gospodarka znalazła się w tarapatach przez bańkę spekulacyjną, jaką zafundowaliśmy sobie przez tanie kredyty. To stąd wzięło się zepsucie bilansów banków hiszpańskich i konieczne ich dokapitalizowanie, konieczne według rządu hiszpańskiego i brukselskich urzędników.
Błędny dogmat
Podstawową przyczyną tego stanu rzeczy jest pewien dogmat ekonomiczny, według którego wzrost gospodarczy uzależniony jest od sektora bankowego. W tym scenariuszu gospodarka rośnie, jeśli rośnie liczba kredytów dla przedsiębiorstw i gospodarstw domowych. Żeby to było możliwe, trzeba w sposób sztuczny kreować pieniądze i kredyty. I ta nienaturalna praktyka prowadzi zawsze do rozdęcia sektora finansowego, co na pozór pozwala zwiększyć zatrudnienie i poprawić jakość życia. Tym sposobem mieliśmy setki tysięcy miejsc pracy w budownictwie oraz domów i mieszkań dla rodzin. Z tym że wysyłając do społeczeństwa ten fałszywy impuls, skrzywdzono ludzi (bo bańka pękła), a dzisiaj robotnicy nie mają pracy, a mieszkania stoją puste.
Gospodarka powinna się rozwijać w sposób naturalny, oparty na jej możliwościach, a akcja kredytowa musi mieć pokrycie w realnych ludzkich oszczędnościach. Kiedy społeczeństwo nie oszczędza (a Hiszpanie mało oszczędzają), kredytów powinno być niewiele.
Pierwszym sposobem rozwiązania kryzysu w ogóle powinno być więc odejście od uprzywilejowania sektora bankowego. Dogmat ten jest spuścizną po myśli Keynesa, który w wielkim skrócie uważał, że z pustego to i Salomon naleje. Tym Salomonem są banki, które mają uprzywilejowaną pozycję wśród podmiotów gospodarczych, mogą naruszać prawa własności, tworząc sztuczne kredyty.
Proste rozwiązanie
Tymczasem ostatnio głośno jest o dofinansowaniu hiszpańskich banków. Po pierwsze pomoc naszemu sektorowi bankowemu przyspieszy jego upadek, a może także i niewypłacalność naszego rządu. Rynki finansowe będą postrzegały taką pomoc jako słabość. Inwestorzy uciekną.