Po ile marchewka?

Zamiast zabraniać publikowania sondaży na dwa tygodnie przed wyborami, lepiej zrobić co innego. W ogóle zlikwidować ciszę wyborczą, która i tak nie jest przestrzegana - proponuje publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 29.08.2012 20:32

Igor Janke

Igor Janke

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Polskie Stronnictwo Ludowe wpadło na absurdalny pomysł -  chce zakazać publikowania sondaży opinii publicznej na dwa tygodnie przed wyborami. Działacze partii Waldemara Pawlaka uważają zapewne, że takie rozwiązanie im się opłaci. Wiadomo, że ludowcy od zawsze mają nie najlepsze notowania w badaniach, zwykle znacznie słabsze, niż okazuje się po ogłoszeniu wyników wyborów. Dlatego woleliby, aby ich potencjalni wyborcy nie sugerowali się sondażami.

Dla PSL to ważne, zwłaszcza dlatego że ostatnio ta partia balansuje na granicy progu wyborczego. Wizja oddania głosu na przegrywające ugrupowanie (a więc głosu -  w opinii wielu wyborców -  zmarnowanego) może być zniechęcająca dla części obywateli, którzy w takiej sytuacji będę woleli albo zostać w domu, albo przerzucić swój głos na „bardziej pewną, mającą większe szanse partię".

Czy to już koniec?

Tylko czy wyborcy rzeczywiście kalkulują w ten sposób? Opinie ekspertów na ten temat nie są jednoznaczne. Nie mamy żadnej pewności co realnego wpływu sondaży na decyzje wyborców. Wizja porażki ulubionego ugrupowania może zadziałać w taki sposób, jak sądzą ludowcy, ale może przynieść odwrotne skutki.

Badania opinii publicznej psują politykę. Liderzy są w nie zapatrzeni i kierują się tym, co pokazują słupki. Ale czy to znaczy,  że mamy badań zakazać?

Czasem niskie wyniki w sondażach jakiejś partii wcale nie zniechęcają jej wyborców, wręcz przeciwnie -  mobilizują elektorat, wystraszony tym, że jego partia może znaleźć się poza parlamentem. Bardzo często zdarza się w kampaniach, że politycy wręcz sami straszą wyborców, iż ich partia może przegrać. W ostatnich dniach na przykład sztab Baracka Obamy wysyła do wszystkich swoich zwolenników  e-maile z pytaniami: „Czy to już koniec?", „Czy chcemy, żeby nasz prezydent przegrał wybory?".

W jakim celu? To oczywiste -  wysyłają je po to, by zasugerować, że wybory prezydenckie może wygrać Mitt Romney. Gdyby przyjąć logikę polityków PSL, to taka taktyka musiałaby niechybnie doprowadzić do porażki Obamy. Jednak sztabowcy z Partii Demokratycznej rozumują w zupełnie inny sposób. Ich e-maile mają na celu zmobilizowanie zwolenników obecnego prezydenta, aby na ostatniej prostej wzmogli działania i powalczyli jeszcze o zwycięstwo swojego lidera. To stary, znany z wielu poprzednich kampanii sposób aktywizacji własnego elektoratu.

Wcale więc nie wiadomo, czy niekorzystne dla PSL sondaże tak naprawdę mu szkodzą. Może być odwrotne, niewykluczone, że wyborcy ludowców, widząc, że ich partia wypada słabo w badaniach, tym chętniej w dniu głosowania ruszają do urn.

Co można badać?

Ważniejszy jednak w tej sprawie jest zupełnie inny argument. Otóż zadaniem twórców prawa w żadnym wypadku nie jest zastanawiać się nad tym, co szkodzi, a co pomaga poszczególnym ugrupowaniom. Lepiej byłoby więc może, aby PSL popracował nad swoim programem, sposobem działania, nad wizerunkiem, zamiast podsuwać pomysły, co można i kiedy można badać.

Najbardziej absurdalne jest to, że działacze PSL (i w ogóle posłowie) chcą decydować o tym, jakie informacje są dla nas dobre, a jakie złe, co może pomóc wyborcom w podjęciu decyzji, a co może im zaszkodzić. Pomysł, by reglamentować obywatelom władzę, jest trochę z innej epoki. To myślenie bardzo groźne. Historia zna takie pomysły, zwłaszcza w naszej części Europy. Nigdy nie kończyły się dobrze.

Można oczywiście zastanawiać się, czy sondaże opinii publicznej nie psują polityki. Być może psują. Politycy są w nie zapatrzeni i kierują się przede wszystkim tym, co pokazują słupki, a nie tym, co powinni zrobić, by w Polsce działo się lepiej. Polityka stała się bardzo doraźna, nikomu nie opłaca się pracować nad strategicznymi projektami, bo sondaże i tak zmienią nawet najbardziej ambitne plany.

Ale czy to znaczy, że mamy sondaży zakazać? Czy politycy z tego powodu staliby się bardziej odpowiedzialni? Czy problemem są sondaże czy może klasa polityczna oraz wyborcy, którzy pozwalają jej na prowadzenie pustej polityki?

Politycy muszą się mierzyć z taką rzeczywistością, w jakiej żyją, i z wszystkimi wyzwaniami, jakie stawia przed nimi ich współczesność. Ludowcy zachowują się tak, jakby chcieli zatrzymać rozwój cywilizacji. A z cywilizacją już tak jest, że nie zawsze rozwija się w takim kierunku, w jakim byśmy chcieli. Jednak nie ma żadnej siły w wolnym świecie, która mogłaby te procesy odwrócić.

Zamknąć Internet na klucz?

Można pójść przecież dalej. Telewizja też powoduje, że polityka jest coraz bardziej płytka i doraźna. Może więc zakazać nadawania programów publicystycznych w telewizji? Jeśli uznajemy, że niektóre serwisy informacyjne są na niskim poziomie i robią sieczkę w głowach wyborców i polityków -  a sam mógłbym takie wskazać -  to może by ich zakazać? Może zakazać wydawania tabloidów przed wyborami, bo też zajmują się głupotami, a nie sytuacją makroekonomiczną kraju? A może wydawać licencje na publikowanie artykułów, sondaży, robienie programów radiowych i telewizyjnych? Takie pomysły już kiedyś były...

Ktoś może uznać, że przyczyną marności współczesnej polityki jest Internet. A zwłaszcza ta niezwykła swoboda polegająca na tym, że każdy może założyć blog, profil na Facebooku, mówić, co chce i kiedy chce. Od tego przecież upadają tradycyjne autorytety i hierarchie...

Może więc by zamknąć na klucz ten Internet? Razem z głupimi kłótniami polityków w studiach newsowych telewizji? Może wprowadzić licencje na trzy programy telewizyjne, które będą zajmować się tylko najważniejszymi problemami kraju, a które obsadzać będą najmądrzejsi polscy politycy z Waldemarem Pawlakiem na czele? Można by zakazać jeszcze wielu rzeczy, które psują nasza demokrację.

Jak obejść ciszę?

A trochę bardziej poważnie: pomysł PSL jest bezsensowny także dlatego, że wyborcy mają prawo do pełnej wiedzy o tym, jaka jest aktualna sytuacja polityczna, kto ma szanse w wyborach, a kto nie. Całkowicie dopuszczalne jest, by wyborcy kalkulowali, na kogo opłaca im się głosować. Jeżeli uznają, że ich głos może być stracony, bo partia, którą chcieli wspierać, nie ma szans na wejście do parlamentu, będą mieli prawo przerzucić swój głos na kogoś, kto ma większy potencjał. Nikt nie ma im prawa tego zabraniać. To, że ta wiedza czasem nie jest korzystna dla tego czy innego ugrupowania, nie ma znaczenia, Ważny jest interes wyborców, a nie interes małych czy większych partii. To bolesne dla słabszych, ale takie jest życie.

Najbardziej jednak absurdalne w tym pomyśle jest to, że nie ma on żadnej szansy, aby go zrealizować. Nawet gdyby Platforma i inne ugrupowania uznały, że jednak warto wcielić pomysł PSL w życie, to nie byłoby większego problemu, aby polskie sondaże przedwyborcze publikować w Internecie, na serwerach umieszczonych za granicą. W dobie rewolucji komunikacyjnej myślenie o tym, że czegoś można zabronić, świadczy o niewielkim związku autorów takich pomysłów z rzeczywistością.

Powinniśmy raczej iść w drugim kierunku. Zakaz publikowania sondaży na dzień przed wyborami jest już z innej epoki. Instytucja ciszy wyborczej jest powszechnie krytykowana. Niby tuż przed głosowaniem nie można agitować ani nawet publikować nowych informacji politycznych, ale równocześnie na ulicach wiszą billboardy, a w sieci można odnaleźć dziesiątki manifestów wyborczych i badań zrobionych dwa dni wcześniej. Media społecznościowe spowodowały zresztą, że cisza jest łamana masowo, tylko w inteligentny sposób. Dziennikarze i politycy w dniu wyborów zabawiają się umieszczaniem na Twitterze zakamuflowanych przecieków z prognoz wyborczych. Nikt nie był w stanie ukarać dziennikarza za to, że w dniu wyborów napisał on w swoim blogu czy na Twitterze, że pietruszka jest po 9, marchewka po 29, a melon po 32 -  co było zakamuflowaną informacją o najnowszych wynikach badań exit-poll.

Od pojawienia się takich informacji w Internecie nic złego nikomu się nie stało. Po prostu: ludzie pokazali, że głupiego prawa nie zamierzają traktować poważnie. Ale przy okazji skompromitowało się państwo, które wciąż niemądre przepisy utrzymuje.

Polskie Stronnictwo Ludowe wpadło na absurdalny pomysł -  chce zakazać publikowania sondaży opinii publicznej na dwa tygodnie przed wyborami. Działacze partii Waldemara Pawlaka uważają zapewne, że takie rozwiązanie im się opłaci. Wiadomo, że ludowcy od zawsze mają nie najlepsze notowania w badaniach, zwykle znacznie słabsze, niż okazuje się po ogłoszeniu wyników wyborów. Dlatego woleliby, aby ich potencjalni wyborcy nie sugerowali się sondażami.

Dla PSL to ważne, zwłaszcza dlatego że ostatnio ta partia balansuje na granicy progu wyborczego. Wizja oddania głosu na przegrywające ugrupowanie (a więc głosu -  w opinii wielu wyborców -  zmarnowanego) może być zniechęcająca dla części obywateli, którzy w takiej sytuacji będę woleli albo zostać w domu, albo przerzucić swój głos na „bardziej pewną, mającą większe szanse partię".

Pozostało 90% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?