Od czasu umocnienia się Aleksandra Łukaszenki na urzędzie prezydenta co kilka lat obserwujemy rytuał: nadchodzą wybory i szykują się do nich wszyscy - władza, opozycja oraz zagranica.
Władza - bo chce mieć spokój i pewność, że wybrani zostaną właściwi ludzie. Opozycja - bo ma szanse się pokazać i udowodnić, że jednak istnieje. Wreszcie zagranica - bo ma cień szansy, że w Mińsku dojdzie do jakichś zmian.
Wyniki wyborów parlamentarnych, rozpisanych na 23 września, są do przewidzenia już teraz - inaczej niż podczas poprzedniego głosowania, gdy była niewielka możliwość, że kilku opozycjonistów w parlamencie jednak się znajdzie. Tym razem zmian nie będzie. Opozycja nie trafi do Izby Reprezentantów, bo większa jej część zapowiada wycofanie kandydatów przed głosowaniem i obwieszczenie bojkotu, a mniejszość, która chciała walczyć do końca, nie została zarejestrowana. Teoretycznie rzecz biorąc, zagraniczni obserwatorzy wyborów mogą się na Białorusi nie pojawić wcale, bo i po co. I tak nic się nie stanie.
Byłby to jednak ogromny błąd. Ważne jest bowiem, jak 23 września i później zachowa się opozycja i jak wobec tych działań będą reagować władze.
Ci, którzy chcą bojkotu - Białoruski Front Narodowy, Zjednoczona Partia Obywatelska i inne ugrupowania - zechcą być może zorganizować demonstrację, wyprowadzić ludzi na ulicę. Podczas poprzednich wyborów, prezydenckich, 19 grudnia 2010 r., taka demonstracja zakończyła się dramatycznie - spałowaniem jej uczestników przez milicję i wsadzeniem wielu opozycyjnych liderów do więzień. Co stanie się tym razem? To pytanie, które można i należy sobie zadawać.
Czarna lista
Tak naprawdę jest to jedyne kluczowe pytanie tych wyborów. I od niego też powinno zależeć zachowanie się Europy, w tym Polski, wobec władz białoruskich. Przesłanie naszych dyplomatów wobec władz białoruskich powinno być jedno: zrezygnujcie z przemocy wobec opozycji. Nie pakujcie opozycjonistów do aresztów. I wypuśćcie tych, którzy jeszcze w nich się znajdują.