Stosunki polsko-francuskie mogą i powinny być lepsze i to nie dlatego, że są aż tak złe jak się często mówi, ale dlatego, że są poniżej możliwości obu stron.
Początek nowej prezydentury we Francji pozwala na nie spojrzeć bez bagażu złych wspomnień i urazów, a fakt, że polski prezydent Bronisław Komorowski w przeciwieństwie do prawie wszystkich europejskich przywódców spotkał się z Francois Hollande'em jako kandydatem na prezydenta, można traktować jako pewien kapitał założycielski tego nowego okresu współpracy polsko-francuskiej.
Symbole nie zastąpią treści, emocje nie mogą konkurować z interesami. W stosunkach polsko-francuskich powstało jednak zbyt dużo złych emocji, aby można było bez przeszkód rozmawiać o interesach. Okazywanie sobie nawzajem szacunku, a może sympatii, nawet przy odmiennych poglądach i interesach to minimum, które jesteśmy sobie nawzajem winni. Wizyta francuskiego prezydenta jest do tego znakomitą okazją. To po pierwsze.
Sprzeczne odruchy i tradycje
Po drugie: żadnych iluzji. Polska i Francja mają wiele odmiennych tradycji i sprzecznych odruchów. Nie łączy nas już nawet (na szczęście) lęk przed Niemcami. Nasze geograficzne sfery zainteresowań politycznych w niewielkim stopniu się pokrywają.
Francja widzi swą rolę w południowym sąsiedztwie Europy i próbuje utrzymać status mocarstwa o globalnych ambicjach. Polska lokuje swe interesy na wschód od Unii Europejskiej i nie próbuje nawet wychodzić poza sferę regionalną.
Francja, tracąc wpływy w świecie, a nawet w Europie, wciąż jest mocarstwem, którego przynajmniej na Starym Kontynencie nie można pominąć. Polska dopiero zabiega o miejsce wśród dużych graczy Unii Europejskiej. Brzmi to trochę tak, jak gdyby Francuzi żyli wspomnieniem przeszłości, a Polacy nadzieją na przyszłość, ale nawet jeżeli tak jest w istocie, nie należy z tego wyciągać pochopnych wniosków. Ani awans Polski w Europie nie jest przesądzony, ani spadek znaczenia Francji.