Maluchy w szkole - oczami pedagoga

Poślijmy pięciolatki na dwa obowiązkowe lata do przedszkola, do prawdziwego przedszkola. Gdy jako siedmiolatki pójdą do pierwszej klasy, będą gotowe do szkoły i świetnie sobie poradzą – apeluje pedagog.

Publikacja: 18.06.2013 20:23

Małgorzata Barańska

Małgorzata Barańska

Foto: archiwum prywatne

Red

Przeczytałam w „Rzeczpospolitej” artykuł profesora Łukasza A. Turskiego zatytułowany „Obrońcy dzieciństwa na manowcach” i mam nieodparte wrażenie, że to właśnie Autor tekstu błąka się po bezdrożach niby-wiedzy o rzeczywistości szkolnej, usiłując przekonywać do czegoś, na czym nie bardzo się zna.

Mały potknie się na progu

Na początek przywołuje XIX-wieczny dokument, którym w Wielkiej Brytanii wprowadzono obowiązek szkolny dla pięciolatków. Od tamtego szczęśliwego dnia dzieci brytyjskie idą do szkoły, gdy tylko skończą pięć lat. A nawet zanim je skończą!
Pan Turski zapomniał tylko dodać – a może o tym nie wie? – że w Wielkiej Brytanii u co piątego ucznia diagnozuje się specjalne potrzeby edukacyjne. A u nas, w naszym oświatowo zacofanym kraju? My dopiero dążymy do tego nowoczesnego ideału! Na razie odkryliśmy mechanizm, który do niego prowadzi. Jest prosty, niezwykle skuteczny i już działa!

Otóż wystarczy ulec namowom minister edukacji i o rok za wcześnie wysłać dziecko do szkoły. Po miesiącu–dwóch jest kierowane przez szkołę do poradni psychologiczno-pedagogicznej, ponieważ „nie nadąża”, „nie uważa”, „nie słucha”, „nie pracuje”, „nie pamięta”, „nie przynosi” „nie adaptuje się” itp.

Poradnia, poproszona o pomoc, stara się wywiązać z zadania jak może, czyli diagnozuje, orzeka i zaleca. Co orzeka? Na przykład nadpobudliwość psychoruchową. Poradnia zazwyczaj świetnie wie, że dziecko wcale nie jest nadpobudliwe, a jego ruchliwość jest typowa dla wieku, ale coś orzec musi. A co zaleca? Żeby nauczyciel posadził sześciolatka w pierwszej ławce, dawał mu więcej czasu na wykonanie zadania, indywidualizował wymagania…

Im więcej dzieci pójdzie nie w porę do szkoły, tym więcej razy opisany scenariusz się powtórzy, tym większej liczbie prawidłowo rozwijających się sześciolatków przyczepione zostaną etykietki z nazwami „problemów rozwojowych”, tym więcej małych uczniów potknie się na progu szkoły. Pan Turski mówi pięknie, że zadaniem szkoły jest „utwierdzenie dzieci w naturalnym dla nich odczuciu, że nauka i poznawanie świata to najwspanialsza zabawa wszech czasów. (…) Ma być też ona przyjacielem, doradcą i współtowarzyszem ubezpieczającym każdego z nas na naszej własnej drodze przez krainę poznania”.

Chciałby skakać i wozić lalę

Otóż to właśnie – szkoła „ma być” taka – ale nie jest. Przekonanie, że polska szkoła nadzwyczajnie się w ostatnich latach zmieniła na lepsze, jest wyrazem myślenia życzeniowego. Skąd to wiem? Z doświadczenia. W przeciwieństwie do profesora Turskiego pracuję w szkole, uczestniczę w konferencjach dla nauczycieli, rozmawiam z koleżankami i kolegami po fachu oraz z rodzicami uczniów. Także z tymi, którzy dzwoniąc z różnych miejsc Polski, proszą o radę. Pytają, co mają zrobić, jak zaradzić złu, które już się dzieje.

Ulegli presji albo uwierzyli czyimś gładkim słowom i posłali swojego sześciolatka do szkoły, a teraz płaczą z nim i nad nim. Rano dzieciaka boli brzuch, a wieczorem nie może zasnąć. Nie ma czasu się bawić, bo musi „nadrabiać zaległości”. Chciałby skakać, budować z klocków i wozić wózeczkiem lalę, a musi siedzieć i kaligraficznie pisać o tej lali i klockach.
Cieszył się, że pójdzie do szkoły, a teraz jej nie znosi. Dlaczego? Bo szkoła, która powinna być „przyjacielem, doradcą, współtowarzyszem”, stawia małym uczniom wymagania, jakim nie mogą oni sprostać. Czemu szkoła to robi? Czy to nauczyciele są niekompetentni i nieprzygotowani do pracy z młodszymi dziećmi? Jak w każdym zawodzie, również wśród nas oprócz świetnych fachowców jest sporo średniaków, a nawet trochę nieudaczników, ale główna przyczyna tkwi w czym innym.

Otóż szkoła się nie zmieniła. Sale lekcyjne mają ciągle te same skromne wymiary. Nauczyciele klas młodszych przegrywają z nauczycielami wychowania fizycznego konkurencję o jedną, jedyną salę gimnastyczną. Dywan, na którym sześcioletnie pierwszaki mają „uczyć się przez zabawę” (a który w ustach poprzedniej pani minister stał się wręcz symbolem „przyjazności” szkoły i jej gotowości na przyjęcie malucha) wystrzępił się i wytarł, a na nowy ciągle nie ma pieniędzy. Podobnie zresztą jak na pomoce dydaktyczne, których bardzo potrzebują sześciolatki i siedmiolatki do skutecznego uczenia się, bo ich myślenie ciągle jest na poziomie konkretno-wyobrażeniowym.

Ot, taki to etap rozwojowy, którego nijak nie da się przeskoczyć ani obejść nawet na życzenie ministerstwa. Porządnych (i bardzo drogich!) pomocy nie zastąpią grubsze i droższe co roku „pakiety edukacyjne”, z których każe korzystać nowa podstawa programowa. Podstawa ta ma się zresztą nijak do możliwości sześciolatków i do zdrowego rozsądku, więc słusznie pan Turski ją krytykuje. Stwierdza się w tym dokumencie kategorycznie, że uczeń kończący klasę pierwszą ma umieć dokładnie to, to i jeszcze tamto.

Cywilizacyjny skok z klozetu

Jak wielokrotnie i ze szczególną dumą podkreślała pani Hall, podstawę napisano „językiem wymagań”. Pewnie dlatego, że „edukacja wczesnoszkolna ma stopniowo i łagodnie przeprowadzić dziecko z kształcenia zintegrowanego do nauczania przedmiotowego w klasach IV–VI (…)”…

Kilka dni temu na konferencji dotyczącej sześcioletnich uczniów prelegentka powtarzała z emfazą, że podstawa programowa ma być „biblią nauczyciela”. Moją nie jest, bo Biblia jest niezmienna, a podstawa programowa na szczęście kiedyś się zmieni – wierzę, że już wkrótce. Wykładowczyni przypomniała ponadto, że „przestrzeń klasy” ma być podzielona na część do uczenia się i część rekreacyjną, z której sześciolatek może korzystać, kiedy tylko poczuje potrzebę! W tym momencie po sali wypełnionej nauczycielkami przebiegł szmerek wesołości. Każda z nas pomyślała chyba o tym samym – jak podzielić na części przestrzeń wypełnioną po brzegi ławkami, krzesełkami, szafkami, no i dziećmi.

Z dalszej części wystąpienia wynikało, że uczniowi klasy pierwszej wolno spędzać przy stoliku tylko połowę czasu przeznaczonego na edukację polonistyczną. Wiemy, wiemy – znów biblia. Ale ta sama biblia każe, aby na koniec klasy pierwszej tenże sześciolatek umiał pisać… A co, jeśli czas przeznaczony na ćwiczenie pisania sześciolatek postanowi spędzać w kąciku rekreacyjnym…?

Profesor Turski nazywa mówienie o wysokości szkolnych toalet „absurdalną historią”. Pewnie jest zdania, że klozet nie jest ważny w obliczu szansy na cywilizacyjny skok, jakiego możemy dokonać, obniżając wiek szkolny. Otóż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – naprawdę ma znaczenie, czy nóżki dyndają w powietrzu, czy można się nimi oprzeć o podłogę…

Pewnego dnia zastępowałam w klasie zerowej chorą koleżankę. Uczyłam właśnie wierszyka, kształcąc w ten sposób uwagę i pamięć słuchową dzieci. Dwadzieścioro sześciolatków powtarzało rymowankę, a dwudziestego pierwszego rozbolał brzuszek. „A przyjdzie mi pani wytrzeć pupę? Bo nie umiem” – upewnił się malec przed wyjściem do toalety. Zanim do niej doszedł, zwymiotował na korytarzu. Co pan profesor radzi zrobić w takiej sytuacji: zostać w klasie i zapewnić bezpieczeństwo dwadzieściorgu malców czy ratować z opresji dwudziestego pierwszego? Ot, taka proza życia. Szkolnego, bo w przedszkolu toalety są zawsze tuż obok sali.

Doskonalmy po swojemu

Jakiś czas temu MEN rozesłało do placówek oświatowych ulotki, w których przekonuje rodziców sześciolatków do szkoły. W rubrykach „Sześciolatek w przedszkolu” i „Sześciolatek w pierwszej klasie” wymieniono przykładowe czynności dzieci. Otóż w przedszkolu sześciolatek „rysuje, maluje, wycina, lepi z plasteliny, układa puzzle, domina. (…) Zdobywa doświadczenie, układając klocki po swojej prawej i lewej stronie, (…) ucząc się w ten sposób orientacji w przestrzeni. (…) Układa klocki według koloru, wielkości lub kształtu. (…) Uczy się dodawać i odejmować na przedmiotach i na palcach, mierzyć długość np. krokami, stopami”. W tym czasie sześciolatek szkolny „Uczy się działań na liczbach (…). Uczy się mierzyć długość, posługując się linijką”. Gdybym była rodzicem sześciolatka, to lektura ulotki utwierdziłaby mnie w przekonaniu, że zostawienie dziecka w przedszkolu jest absolutnie słusznym wyborem! Ulotka świadczy, że MEN nie zna prawideł rozwojowych dziecka.

Na koniec zgodzę się z Panem Profesorem: nie niszczmy tego, co jest dobre i sprawdzone. I dodam: pozwólmy, żeby radość poznawania i uczenia się pozostała radością i nigdy nie zmieniła się w udrękę. Zamiast bezrefleksyjnie naśladować inne państwa, doskonalmy oświatę po swojemu. Na przykład tak: poślijmy pięciolatki na dwa obowiązkowe lata do przedszkola – prawdziwego przedszkola. Gdy jako siedmiolatki pójdą do pierwszej klasy, będą gotowe do szkoły i świetnie sobie poradzą. Może lepiej niż w Finlandii?

Małgorzata Barańska jest ekspertem stowarzyszenia Rzecznik Rodziców, nauczycielką, autorką wielu książek dla dzieci i podręczników

Przeczytałam w „Rzeczpospolitej” artykuł profesora Łukasza A. Turskiego zatytułowany „Obrońcy dzieciństwa na manowcach” i mam nieodparte wrażenie, że to właśnie Autor tekstu błąka się po bezdrożach niby-wiedzy o rzeczywistości szkolnej, usiłując przekonywać do czegoś, na czym nie bardzo się zna.

Mały potknie się na progu

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?