Trudno mi milczeć, kiedy Jarosław Kaczyński po trzykroć się zarzeka, że wina za pakiet klimatyczny leży po stronie Donalda Tuska. Wiem dokładnie, że pakiet klimatyczny został przyjęty przez niego i brata właśnie jako ustępstwo wobec Niemiec. Wiem też, że liczył na idące za tym realne korzyści, ale bezmyślność lub niekompetencja jego otoczenia sprawiły, że stało się inaczej. Dziś prezes PiS przerzuca winę na negocjatorów grudniowego szczytu w 2008 roku, którzy zrobili wszystko, aby negatywne skutki decyzji braci Kaczyńskich z 2007 roku osłabić. Wytłumaczenie dla takiego zachowania widzę jedynie w rozpaczliwej próbie uratowania legendy śp. Lecha Kaczyńskiego, która zinstrumentalizowana staje się mitem mającym łączyć prawicę w Polsce. Być może chodzi też o krańcowy wstyd z powodu faktu, że prowadząc razem z bratem politykę „godnościową”, dali się zupełnie ograć unijnym partnerom.
Kompromitujące błędy
W całej tej sprawie najbardziej bolesny nie jest nawet sam pakiet klimatyczny. Ma on swoich zwolenników w różnych państwach europejskich, ma także i w Polsce. Chodzi o kontekst podejmowania decyzji o przyjęciu pakietu, o którym bracia Kaczyńscy już wtedy, w marcu 2007 roku, wiedzieli, że przyniesie Polsce straty. Otóż decyzji tej nie byłoby, a wraz z nią jej konsekwencji w postaci ustaleń z grudnia 2008 roku, gdyby nie kompromitujące błędy polityki zagranicznej PiS. Już na początku 2007 roku Jarosław Kaczyński zrozumiał, iż wpadł w pułapkę własnej antyniemieckiej polityki i gdyby nie ona, nie musiałby się godzić na zawarcie pakietu. Istota sporu nie polega zatem na tym, które rozwiązanie układu klimatycznego jest gorsze, to z marca 2007 czy grudnia 2008, a na tym, że gdyby PiS uprawiał normalną politykę zagraniczną, a nie opartą na fobiach, rozgorączkowanych emocjach i błędnych kalkulacjach, pakiet klimatyczny można byłoby bezpiecznie zawetować na szczycie w Berlinie.
Można dziś argumentować wbrew faktom, ale nie można ich zmienić. O tym, że śp. Lech Kaczyński na szczycie w marcu 2007 roku nie tylko zgodził się na pakiet klimatyczny, ale i przekonywał do tego przywódców Węgier i Czech, wiedziałem od polityków tych państw. Ale to, dlaczego zdecydowaliśmy się ponieść realną stratę, wytłumaczył mi sam Jarosław Kaczyński. Była to rozmowa o polityce europejskiej, którą odbył ze mną niedługo po marcowym szczycie. Zapytałem wówczas dlaczego zdecydowaliśmy się zgodzić na krytykowany wówczas także w środowisku PiS pakiet. Nie mnie jednego męczyło to pytanie, bo podobnie myśleli choćby minister gospodarki Piotr Woźniak czy wiceszef resortu Paweł Poncyliusz. Kaczyński szczerze przyznał, że podjął taką decyzję, bo inaczej stracilibyśmy wpływ na negocjacje traktatu europejskiego, tego, przed którego podpisaniem i ratyfikacją bronił się Lech Kaczyński najdłużej w Europie.
Ówczesny premier dobrze wiedział, że trudno będzie przekonać Niemcy do rozmów o jakichkolwiek ustępstwach w traktacie lizbońskim, który dawał im bezprecedensowy wpływ na politykę całej Unii. Angela Merkel pilnowała swoich własnych interesów i nie miała żadnych argumentów, aby udzielać koncesji Polsce. Przypomnijmy sobie, jak wyglądała nasza polityka wobec Berlina: obrażanie się na rząd niemiecki za umieszczane w gazetach idiotyczne karykatury, utożsamianie żądań ziomkostw pani Steinbach z oficjalną polityką Niemiec czy zablokowanie w końcu jakiejkolwiek współpracy dwustronnej z Berlinem przez MSZ Anny Fotygi.
Warszawa budowała w relacjach z zachodnim sąsiadem klimat konfrontacji. Powiedzieć, że między braćmi Kaczyńskimi a Angelą Merkel nie było chemii, to tak, jakby nazywać relacje między Koreami względnie normalnymi. Dopóki Polska radziła sobie bez relacji z Niemcami, bracia Kaczyńscy starali się traktować je, jakby były dla nas partnerem pokroju Sri Lanki albo Nikaragui. Jednak gdy przychodziło do strategicznych decyzji w ramach Unii czy NATO, okazywało się, że bez wsparcia Niemiec nie będzie można przeprowadzić polskiego stanowiska. Nic dziwnego, że potem w rozpaczliwy sposób próbowali nadrobić swoje straty, zgadzając się na bardzo poważne koncesje.