Zalewski: Pakiet klimatyczny - ustępstwo Kaczyńskich wobec Niemiec

Kurs Prawa i Sprawiedliwości wobec Berlina sprowadzał się do obrażania się na rząd niemiecki za umieszczane w gazetach idiotyczne karykatury – pisze europoseł Platformy Obywatelskiej.

Publikacja: 04.07.2013 20:16

Paweł Zalewski

Paweł Zalewski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek

Trudno mi milczeć, kiedy Jarosław Kaczyński po trzykroć się zarzeka, że wina za pakiet klimatyczny leży po stronie Donalda Tuska. Wiem dokładnie, że pakiet klimatyczny został przyjęty przez niego i brata właśnie jako ustępstwo wobec Niemiec. Wiem też, że liczył na idące za tym realne korzyści, ale bezmyślność lub niekompetencja jego otoczenia sprawiły, że stało się inaczej. Dziś prezes PiS przerzuca winę na negocjatorów grudniowego szczytu w 2008 roku, którzy zrobili wszystko, aby negatywne skutki decyzji braci Kaczyńskich z 2007 roku osłabić. Wytłumaczenie dla takiego zachowania widzę jedynie w rozpaczliwej próbie uratowania legendy śp. Lecha Kaczyńskiego, która zinstrumentalizowana staje się mitem mającym łączyć prawicę w Polsce. Być może chodzi też o krańcowy wstyd z powodu faktu, że prowadząc razem z bratem politykę „godnościową”, dali się zupełnie ograć unijnym partnerom.

Kompromitujące błędy

W całej tej sprawie najbardziej bolesny nie jest nawet sam pakiet klimatyczny. Ma on swoich zwolenników w różnych państwach europejskich, ma także i w Polsce. Chodzi o kontekst podejmowania decyzji o przyjęciu pakietu, o którym bracia Kaczyńscy już wtedy, w marcu 2007 roku, wiedzieli, że przyniesie Polsce straty. Otóż decyzji tej nie byłoby, a wraz z nią jej konsekwencji w postaci ustaleń z grudnia 2008 roku, gdyby nie kompromitujące błędy polityki zagranicznej PiS. Już na początku 2007 roku Jarosław Kaczyński zrozumiał, iż wpadł w pułapkę własnej antyniemieckiej polityki i gdyby nie ona, nie musiałby się godzić na zawarcie pakietu. Istota sporu nie polega zatem na tym, które rozwiązanie układu klimatycznego jest gorsze, to z marca 2007 czy grudnia 2008, a na tym, że gdyby PiS uprawiał normalną politykę zagraniczną, a nie opartą na fobiach, rozgorączkowanych emocjach i błędnych kalkulacjach, pakiet klimatyczny można byłoby bezpiecznie zawetować na szczycie w Berlinie.

Można dziś argumentować wbrew faktom, ale nie można ich zmienić. O tym, że śp. Lech Kaczyński na szczycie w marcu 2007 roku nie tylko zgodził się na pakiet klimatyczny, ale i przekonywał do tego przywódców Węgier i Czech, wiedziałem od polityków tych państw. Ale to, dlaczego zdecydowaliśmy się ponieść realną stratę, wytłumaczył mi sam Jarosław Kaczyński. Była to rozmowa o polityce europejskiej, którą odbył ze mną niedługo po marcowym szczycie. Zapytałem wówczas dlaczego zdecydowaliśmy się zgodzić na krytykowany wówczas także w środowisku PiS pakiet. Nie mnie jednego męczyło to pytanie, bo podobnie myśleli choćby minister gospodarki Piotr Woźniak czy wiceszef resortu Paweł Poncyliusz. Kaczyński szczerze przyznał, że podjął taką decyzję, bo inaczej stracilibyśmy wpływ na negocjacje traktatu europejskiego, tego, przed którego podpisaniem i ratyfikacją bronił się Lech Kaczyński najdłużej w Europie.

Ówczesny premier dobrze wiedział, że trudno będzie przekonać Niemcy do rozmów o jakichkolwiek ustępstwach w traktacie lizbońskim, który dawał im bezprecedensowy wpływ na politykę całej Unii. Angela Merkel pilnowała swoich własnych interesów i nie miała żadnych argumentów, aby udzielać koncesji Polsce. Przypomnijmy sobie, jak wyglądała nasza polityka wobec Berlina: obrażanie się na rząd niemiecki za umieszczane w gazetach idiotyczne karykatury, utożsamianie żądań ziomkostw pani Steinbach z oficjalną polityką Niemiec czy zablokowanie w końcu jakiejkolwiek współpracy dwustronnej z Berlinem przez MSZ Anny Fotygi.

Warszawa budowała w relacjach z zachodnim sąsiadem klimat konfrontacji. Powiedzieć, że między braćmi Kaczyńskimi a Angelą Merkel nie było chemii, to tak, jakby nazywać relacje między Koreami względnie normalnymi. Dopóki Polska radziła sobie bez relacji z Niemcami, bracia Kaczyńscy starali się traktować je, jakby były dla nas partnerem pokroju Sri Lanki albo Nikaragui. Jednak gdy przychodziło do strategicznych decyzji w ramach Unii czy NATO, okazywało się, że bez wsparcia Niemiec nie będzie można przeprowadzić polskiego stanowiska. Nic dziwnego, że potem w rozpaczliwy sposób próbowali nadrobić swoje straty, zgadzając się na bardzo poważne koncesje.

Jak określił to Jarosław Kaczyński, sukces polityki zagranicznej prowadzonej przez śp. prezydenta miał być koronnym argumentem dla jego reelekcji w 2010 roku. Miała to być nowa, „powstała z kolan” polityka, skutecznie opierająca się Berlinowi, rozszerzającemu swoje wpływy w Europie. Wizja zagrożenia niemieckiego była stałym motywem polityki PiS i wynikała z głębokiego urazu samych braci Kaczyńskich. Wykorzystywana też była przez współpracujących z nimi spin doktorów jako żelazny element kampanii wyborczych.
Sam mogłem się przekonać, jak trudno jest na ten temat dyskutować. Na samym początku 2006 roku zostałem przyjęty przez śp. prezydenta na rozmowę o polityce zagranicznej.

Przekonywałem, iż nowy rząd z Angelą Merkel, mimo różnych interesów sprzecznych, może być partnerem w realizacji szeregu naszych postulatów. Że pochodząca z NRD kanclerz jest jedynym politykiem unijnym rozumiejącym polskie uwarunkowania, gotowym do współpracy z nami. Zatem, że zamiast konfrontować się frontalnie, należy poprzez asertywną, lecz i przyjazną politykę budować podstawy dla polsko-niemieckiego partnerstwa w konkretnych sprawach w Europie. Więcej, że mając wpływ na politykę Niemiec, umocnimy naszą pozycję wobec USA. Niestety Lech Kaczyński odniósł się do moich argumentów tak, jakbym namawiał go do zdrady interesów Polski. Konsekwencje takiego stanowiska nie dały na siebie długo czekać. Było nimi gorzkie upokorzenie najpierw w Berlinie po podpisaniu paktu klimatycznego, potem w Brukseli, po wyrażeniu zgody na traktat europejski bez istotnych dla Polski modyfikacji.

Kaczyńscy kapitulują przed Merkel

Polityka zagraniczna braci Kaczyńskich nie miała dalekosiężnego planu. Abstrahowała od kalendarza działań Unii Europejskiej. Polegała na intuicyjnie wyznaczanych celach, by – gdy pojawiało się jakieś zagadnienie o pierwszorzędnym charakterze – odsuwać wszystko na bok i koncentrować się na jego rozwiązaniu. Tak było z zatwierdzeniem nowego traktatu europejskiego, który poprzez odejście od korzystnego dla Polski sposobu liczenia głosów z Nicei dowartościowywał wielkie państwa, w tym przede wszystkim Niemcy. W Polsce panowała zgoda, iż należy szukać rozwiązań, które złagodziłyby mechanizm głosowania wynegocjowany przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Bracia Kaczyńscy zdecydowali się przyjąć jako polską propozycję tzw. metodę pierwiastkową, zwiększającą pozycję krajów średnich i mniejszych wobec europejskiej „wielkiej czwórki”: Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch. Opis negocjacji w tej sprawie, zawierający wiele wątków sensacyjnych, byłby niewątpliwie fascynujący, nie ma jednak tutaj na niego miejsca. Istotne jest to, że aby ochronić Polskę i Europę przed dominacją niemiecką, znajdującą potwierdzenie w nowym traktacie, Jarosław Kaczyński był gotów zaryzykować oddanie Unii miliardy polskich złotych w pakcie klimatycznym. I to otworzyło puszkę Pandory, z czym mamy problemy do dzisiaj. Więcej, czyniąc gest w postaci akceptacji paktu klimatycznego w marcu 2007 roku tylko po to, aby udobruchać Angelę Merkel, bracia Kaczyńscy nie zawarli z nią wówczas żadnego porozumienia. Akceptacja paktu nie była częścią szerszego układu politycznego z Niemcami, torującego drogę do umieszczenia pierwiastkowego sposobu liczenia głosów w traktacie. Była jedynie kosztującym nas miliardy gestem mającym oczyścić atmosferę po serii afrontów wobec pani kanclerz ze strony polskiej.

Jednak nie dość tego. Tuż przed szczytem traktatowym w Brukseli w czerwcu 2007 roku bracia Kaczyńscy lekką ręką zrezygnowali z boju o „pierwiastek”, za który już zapłacili paktem klimatycznym, i zdecydowali się walczyć o „rozwiązanie z Joaniny”. Miało ono umożliwiać mniejszym państwom budowanie mniejszości wstrzymującej podejmowanie decyzji w Unii, gdy w rzeczywistości okazało się nic nieznaczącym zapisem w regulaminie Rady. Mimo to mechanizm ten tak pobudził wyobraźnię braci Kaczyńskich, iż byli gotowi odejść od głoszonego przez siebie hasła „pierwiastek albo śmierć”. Oto jak niekompetentna polityka, rzucająca się z jednej skrajności w drugą, doprowadziła do skompromitowania się państwa polskiego i naraziła je na poważne finansowe straty.

Archaiczny świat

To właśnie ten obszar polityki międzynarodowej najbardziej obciąża PiS, braci Kaczyńskich, Annę Fotygę i ich najbliższych współpracowników. Niektórzy, jak wciąż obecni w polityce ówcześni wiceministrowie spraw zagranicznych, nie byli dopuszczani do wąskiego kręgu decyzyjnego, ale przecież nie protestowali przeciw szkodliwej dla Polski polityce. Inni, jak ówcześni spin doktorzy, kształtowali opinie braci Kaczyńskich o polityce europejskiej i niosą brzemię odpowiedzialności na równi z nimi.

W PiS nie ma już ludzi, którzy myśleliby inaczej. Powszechne jest przekonanie o tym, że Niemcy wszystkie swoje cele formułują w opozycji do Polski. Polityka ma w sobie coś z handlu. Używa się swoich atutów po to, żeby zyskać w zamian poparcie dla stawianych celów. Jest to zupełny elementarz stosunków międzynarodowych, w których nieustannie należy poszukiwać sojuszników i tak stawiać własne stanowisko, aby mieć szansę na pozyskanie dla niego poparcia. Dyskusyjne jest jednak prowadzenie polityki, która dzieli partnerów na zawsze „dobrych” i „złych”. Kaczyńscy zatrzymali się w myśleniu o tym na poziomie zero-jedynkowej polityki dwudziestolecia międzywojennego i drugiej wojny światowej.

Rzeczywistość po powstaniu UE jest dużo bardziej skomplikowana. Nie dominuje już myślenie o osiąganiu własnych korzyści wyłącznie kosztem innych, lecz mozolne budowanie kompromisu, w którym każdy może się czuć zwycięzcą. Prezes PiS nie rozumie tego. Pozostaje w swoim archaicznym świecie dawnych wrogów Polski. A wobec tego naprawdę strach myśleć, jakie konsekwencje przynieść może polityka Jarosława Kaczyńskiego z jego przytakującym mu we wszystkim otoczeniem. Bo kto za to zapłaci, jest akurat dla mnie oczywiste. Zapłacimy my wszyscy. Słono.

Autor jest europosłem PO. W latach 2005–2007 był posłem PiS

Trudno mi milczeć, kiedy Jarosław Kaczyński po trzykroć się zarzeka, że wina za pakiet klimatyczny leży po stronie Donalda Tuska. Wiem dokładnie, że pakiet klimatyczny został przyjęty przez niego i brata właśnie jako ustępstwo wobec Niemiec. Wiem też, że liczył na idące za tym realne korzyści, ale bezmyślność lub niekompetencja jego otoczenia sprawiły, że stało się inaczej. Dziś prezes PiS przerzuca winę na negocjatorów grudniowego szczytu w 2008 roku, którzy zrobili wszystko, aby negatywne skutki decyzji braci Kaczyńskich z 2007 roku osłabić. Wytłumaczenie dla takiego zachowania widzę jedynie w rozpaczliwej próbie uratowania legendy śp. Lecha Kaczyńskiego, która zinstrumentalizowana staje się mitem mającym łączyć prawicę w Polsce. Być może chodzi też o krańcowy wstyd z powodu faktu, że prowadząc razem z bratem politykę „godnościową”, dali się zupełnie ograć unijnym partnerom.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Krótka ławka Lewicy
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika