O naprawie gospodarki

Żadna z propozycji prezesa Kaczyńskiego nie ma nic wspólnego z socjalizmem. Chodzi tu po prostu tylko o powrót do normalności i realizacji tego, co jest obowiązkiem państwa: budowania pewnej równowagi między stronami procesu ekonomicznego, zamiast preferowania jednej jego strony – pisze ekonomista i poseł PiS.

Aktualizacja: 30.09.2013 21:33 Publikacja: 30.09.2013 21:00

O naprawie gospodarki

Foto: Fotorzepa, Mateusz Dąbrowski MD Mateusz Dąbrowski

Red

Redaktor Jabłoński w swej relacji  o programie Prawa i Sprawiedliwości przedstawionym przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego W Krynicy („Program nieufności", Rzeczpospolita 09.09.2013) formułuje tezy świadczące, że ze zrozumieniem kwestii finansowych rzeczywiście nie jest najlepiej, ale nie tylko w społeczeństwie, niestety także wśród dziennikarzy – i dlatego w swej wypowiedzi popełnia nieścisłości i błędy, które warto skomentować – omówię trzy najważniejsze sprawy.

Płacę średnią ciągną bogaci

Tak więc po pierwsze, sprawa podatku PIT. Redaktor przedstawia czarny obraz, „jaki to niedobry Kaczyński chce obciążyć wyższym podatkiem biednych bogaczy". Warto by powiedzieć, że wysokość progu 85528 zł od którego zaczyna się obciążenie drugą stawką  nie zmieniała się od 2007 r., kiedy to w ten próg wchodziło 0,86% podatników w liczbie nieco ponad 200 tys. Osoby te płaciły stawkę podatku 40% (wtedy były trzy stawki 19%, 30% i 40%) od dochodów następnych ponad tę właśnie kwotę 85528, czyli 7127 zł miesięcznie - przypominam, że każda wyższa stawka progresywnego podatku obciąża następne kwoty dochodu ponad ten próg, a nie cały dochód, jak czasami błędnie mówią dziennikarze. Ale w 2007 r. 7127 zł było to 2,7 średniej krajowej, a teraz jest to mniej niż dwie średnie. W 2011 r. ten sam próg przekraczało sporo więcej niż w 2007 r., bo 2,14% podatników, czyli ponad 520 tys. osób.

W przypadku OFE wydatki publiczne finansuje się obligacjami powiększającymi dług. Słusznie zatem to błędne koło chce zlikwidować minister Rostowski

W wyższą stawkę podatku, od 2009 r. jest to 32%, wchodziło coraz więcej podatników, ale w tym czasie średnia płaca wzrosła z 2673 zł w 2007 r. do 3404 zł w 2011 r, czyli o 27% - ale ceny towarów i usług wzrosły o 17%, zatem realnie średnie wynagrodzenie wzrosło co prawda, ale tylko o 10%. Wyższa stawka podatku „zagarnia" więc coraz więcej ludzi średnio zamożnych, a najbogatszym – jak zwykle – widzie się znakomicie – płacą jeden z najniższych podatków w Europie.

W 2012 r  średnia płaca wyniosła 3522 zł, o 32% więcej niż w 2007 r, ale ceny wzrosły o 22%, zatem realny wzrost średniej to wciąż tylko 10% (rok 2012 to stagnacja). Pamiętajmy, że średnią „ciągną" wysokie dochody wąskiej grupy najbogatszych, których dochody rosną szybciej, w efekcie czego rośnie zróżnicowanie dochodów, skutki kryzysu najbardziej odczuwają zwyczajni pracownicy i klasa średnia. Nie ma jeszcze danych podatkowych za 2012 r., ale odsetek wchodzących w wyższy próg podatkowy stale rośnie i obecnie może to być nawet 600 - 700 tys. osób, czyli do 3% podatników.

Ten w sumie jednak niewielki odsetek „wpadających" w najwyższą stawkę podatku osiągał ok. 12% dochodów podlegających opodatkowaniu podatkiem

PIT i dawał ok. 20% wpływów z tego podatku. Warto wiedzieć, że w roku 2009, gdy zaczęła obowiązywać nowa dwustopniowa skala, połączone czy raczej „zlane w jedno" zostały dwa pierwsze progi, ogólna suma podatku PIT po odliczeniu składki na ubezpieczenie zdrowotne zmniejszyła się o ponad 4 mld zł, a po uwzględnieniu ulg ponad 3,5 mld zł – i to była realna strata budżetu.

Warto też wiedzieć, że ogólna suma dochodów podlegających opodatkowaniu w 2000 r. wynosiła 320 mld zł, w 2009 prawie 550 mld zł, a w 2011 r. 600 mld zł; a z tej kwoty podatnicy płacący najwyższą stawkę podatku w 2009 r.  zarobili w sumie 60 mld zł, w 2011 r. prawie 72,5  mld zł, dając z tego prawie 22% wpływów podatkowych.

Konieczne ulgi podatkowe

Zatem to, co proponuje prezes Kaczyński to w gruncie rzeczy powrót do starej struktury podatku PIT, przy czym górna stawka miałaby wynosić 39%. Gdy jest kryzys i trzeba zmniejszyć deficyt budżetowy jak najmniej szkodząc gospodarce, to pomysł większego obciążenia bogatszych jest oczywiście dobrym rozwiązaniem, nie szkodzi gospodarce. Problem polega jednak na tym, że w wyniku realizacji przez całe lata nieprofesjonalnie przygotowanego, wręcz dyletanckiego programu transformacji mamy sytuację taką, że nawet ci, którzy „wchodzą" do tego jednego procenta najbogatszych w gruncie rzeczy, według zachodnich standardów, bogaci bynajmniej nie są, bo poziom dochodu, przy którym u nas wchodziło się w najwyższą stawkę podatku PIT w krajach zachodnich należy do zwolnionych z podatku lub najniżej opodatkowanych – to jest miara naszej biedy. Natomiast prawdziwi krezusi finansowi, jest to ułamek procenta podatników PIT i sporo tzw. samozatrudnionych opodatkowanych jak firmy, płacą u nas naprawdę bardzo niskie podatki, ale trzeba przyznać, że w dużej części są to ludzie, którzy szanują Ojczyznę i bynajmniej nie odmawialiby zapłacenia wyższych podatków, chętnie by wzięli przykład z wybitnego amerykańskiego miliardera Warrena Buffeta, który wprost powiedział, że najbogatsi powinni płacić wyraźnie wyższe podatki – i o tym warto pisać.

Ale ważne jest, że propozycja prezesa Kaczyńskiego zawiera postulat połączenia tego wzrostu podatku z ulgami. To, co ja zawsze podkreślam, progresja podatkowa może sięgać nawet wysokich stawek, ale musi zawierać ulgi i odliczenia, które urealniają obciążenie w stosunku do możliwości podatnika. Dokonana swego czasu przez ministra finansów Leszka Balcerowicza i jego młodych słabo wykształconych doradców  likwidacja ulg podatkowych była poważnym, kompromitującym błędem, warto by było ten błąd wycofać.

Te ulgi powinny być zatem związane z wydatkami mającymi charakter kosztów uzyskania przychodów, oraz wydatkami i inwestycjami tworzącymi nowe miejsca pracy i pobudzającymi wytwórczość krajową. A więc przede wszystkim powinny wspierać inwestycje na rynku pierwotnym (co wyjaśnię dalej), redaktor jest oczywiście w błędzie twierdząc, że tego typu ulgi powinny dotyczyć podatku dochodowego dla firm, a nie podatku od dochodów osobistych. Jak najbardziej podatków osobistych, bo osobiste inwestycje w środki trwałe (na przykład w remont mieszkania, a tym bardziej w jego budowę) to po pierwsze tworzenie miejsc pracy, a po drugie „wyciąganie" ich z szarej strefy, bo korzystanie z ulg wymusza zbieranie rachunków.

Mechanizm finansowania państwa

Druga sprawa, to rozdzieranie szat nad podatkiem od transakcji na giełdzie – i tu warto wyjaśnić kwestię podstawową, nie rozumianą przez wielu publicystów, jak się wydaje także przez redaktora Jabłońskiego. Nikt oczywiście nie zamierza „karać tych, którzy dostarczają firmom środki na te inwestycje, kupując ich akcje". Żaden podatek (poza szczególnymi podatkami, które mają ograniczać niektóre zachowania gospodarcze, na przykład szkodzące środowisku) nie jest karą,  podatek jest mechanizmem finansowania państwa, które dostarcza różne dobra publiczne i społeczne stabilizujące gospodarkę i społeczeństwo, zaspokajające różne potrzeby zbiorowe, a po to, by mogło dobrze swe zadania realizować, państwo potrzebuje solidnego finansowania; warto by uświadomić sobie, że kryzys finansów publicznych to nie istnienie deficytu budżetowego, jak sądzą dyletanci, lecz niedofinansowanie ważnych obszarów odpowiedzialności państwa – to po pierwsze. A po drugie, giełda nie dostarcza środków firmom, bo giełda jest rynkiem wtórnym obrotu akcjami, zatem na giełdzie kupuje się akcje posiadane przez kogoś, kto nabył je wcześniej. Warto wiedzieć, że rynek papierów wartościowych dzieli się na pierwotny i wtórny i tylko ten pierwotny dostarcza środków firmom. Opowiadanie, że „firmy finansują się na giełdzie", to skrót myślowy, który laików wprowadza w błąd, ale redaktor nie powinien być laikiem pisząc o gospodarce. Gdyby firmy zasilały się w kapitał na giełdzie, to stwarzałyby niebezpieczeństwo „uwalenia" wartości akcji tych, którzy już je posiadają, bo zwiększenie podaży papierów wartościowych zawsze prowadzi do spadku ich ceny. Dlatego emisjami pierwotnymi zajmują się wyspecjalizowane banki inwestycyjne lub oddziały inwestycyjne i biura maklerskie banków, które rozprowadzają emisje pierwotne, tak, aby nie spowodować spadku wartości walorów już na tej giełdzie funkcjonujących – co zresztą nie zawsze się udaje.

Rynek wtórny nie dostarcza środków firmom, ale ma oczywiście znaczenie dla posiadających akcje, bo na nim są one „upłynniane", czyli dzięki giełdzie posiadacz akcji może zamienić je na gotówkę. Jeśli pan Kowalski posiadający akcje chce wyjechać w podróż dookoła świata albo wybudować dom, czy zainwestować w restaurację, to zamieni posiadane przez siebie papiery wartościowe na gotówkę właśnie dzięki giełdzie. Jej wielka gospodarcza rola polega na tym, że z jednej strony dostarcza mu „płynności", czyli gotówki, z drugiej ciągle weryfikuje wartość akcji.

Ale Redaktor jest w błędzie sądząc, że pożyteczne i pożądane są operacje jednodniowe. Jak pisze, inwestorzy jednodniowi wykorzystują do zarabiania nawet niewielkie zwyżki kursów, a dzięki ich pracy giełda ma odpowiednio dużą płynność, czyli można w każdej chwili przeprowadzić dowolną transakcję". To są bajędy opowiadane przez tych tak zwanych „inwestorów", którzy oczywiście na tym zarabiają, ale dla gospodarki nie ma to żadnego znaczenia, a nawet jej szkodzi, gdyż prowadzi do tego, co ekonomiści nazywają „inflacją rynków finansowych" – jest to pierwszy krok do kryzysu gospodarczego. Warto wiedzieć, że w sensie makroekonomicznym, czyli ze względu na efekt dla gospodarki jako całości, nie są to bynajmniej inwestorzy, bo ich działalność nie prowadzi do tego, co nazywamy inwestycją, czyli powiększenia majątku trwałego, stworzenia miejsc pracy czy poprawienia wydajności miejsc już istniejących, albo po prostu powiększenia kapitału firmy. To jest jedynie „wysysanie" oszczędności, przez co przestają one służyć realnym inwestycjom, i może prowadzić do „nadymania" baniek spekulacyjnych, czyli pompowania cen w oderwaniu od realnej wartości walorów - i destabilizacji rynku, bo ci „inwestorzy" działają według tych samych schematów, reagują na ogół identycznie, w efekcie ma miejsce nasilone zjawisko tzw. owczego pędu; co ciekawsze, za tych „inwestorów" często pracują programy komputerowe, a gdy wszyscy mają identyczne, efekty zwielokrotnionych identycznych reakcji kumulują się.

Propozycję wprowadzenia podatku od transakcji finansowych na rynku wtórnym sformułował już dość dawno temu wybitny amerykański ekonomista, noblista z 1981 r. James Tobin, dlatego podatek ten nazywany jest podatkiem Tobina – nie jest to żaden pomysł karania przez PiS inwestorów, jest to odwołanie się do pomysłu, o którym i na Zachodzie coraz częściej się mówi. I jest oczywiste, że podatek ten ma z jednej strony ostudzić wtórny rynek, by osłabić jego pęd do spekulacji, z drugiej dostarczyć środków budżetowi.

Warto też dodać, że to „wykorzystywanie zmian kursu" przez inwestorów to też nieporozumienie. Kurs nie bierze się sam z siebie lecz jest wynikiem gry popytu i podaży, czyli jest efektem transakcji,  gdy zatem wielu „inwestorów" działa wspólnie, to wpływają oni na ceny walorów, kształtują je tak, by na tym zarabiać i w ten sposób „wysysają" środki nowych podmiotów wchodzących na rynek – oni zarabiają, ale z punktu widzenia gospodarki jest to marnowanie strumienia oszczędności wchodzącego na rynek finansowy. Gdy pan Kowalski rzuci swe akcje na rynek, to na cenę nie wpłynie, ale gdy robi to wielu „graczy", albo nawet kilku ale na dużą skalę – jak to jest w przypadku funduszy emerytalnych – to cena musi spaść – i to ma ważne konsekwencje (o czym za chwilę).

Podatek od transakcji giełdowych nie powinien zatem dotyczyć emisji pierwotnych, a w każdym razie w przedstawionej propozycji stawka podatku od transakcji

tego typu miałaby być niższa (0,5%), zważywszy jednak, że  transakcje pierwotne to ułamek ogółu operacji, z powodzeniem można by je w ogóle z tego podatku zwolnić – jest to jak sądzę kwestia do przedyskutowania.

Emerytalna nędza

I wreszcie sprawa trzecia, to sprawa funduszy emerytalnych – obszar gigantycznych nieporozumień, bo o gigantyczne pieniądze tu chodzi. Redaktor z uporem powtarza tezę, że rząd okrada emerytów zabierając im ich pieniądze z OFE, by łatać nimi budżet – nie zamierzam bynajmniej bronić rządu, ale w tej sprawie wciąż lansuje się fałszywe tezy dezorientujące ludzi, a niestety znakomity opiniotwórczy dziennik jakim jest Rzeczpospolita bierze w tym szaleństwie udział. Jeszcze raz zatem: w OFE nie ma żadnych pieniędzy, jest ...tylko kłopot. Jest kłopot, bo wszystkie pieniądze przekazane do OFE przez ZUS są natychmiast inwestowane w różne papiery wartościowe, a wartość tych papierów określa giełda, czyli gra popytu na te papiery, zgłoszeń chęci zakupu, i ich podaży, jaką oferują sprzedający. I cały problem polega na tym, że mierni profesjonalnie twórcy OFE nie przedstawili rzetelnej analizy tej gry popytu i podaży, a co gorsza, cała polityka gospodarcza tego rządu nastawiona na wspieranie form zatrudnienia potocznie nazwanych „umowami śmieciowymi", szkodzi temu rynkowi. Jest tak, bo jeśli pracodawcy mają zielone światło na zatrudnianie pracowników na takich zasadach, aby płacone były jak najniższe składki emerytalne, jeszcze bardziej osłabiony zostanie strumień pieniędzy, który mógłby zasilić popyt na rynku finansowym, wspierając cenę walorów, broniąc przed ich spadkiem wtedy, gdy pojawi się podaż papierów. A zwiększona podaż papierów pojawi się, gdy będzie wypłacanych coraz więcej emerytur z OFE – i to jest właśnie ten kłopot, bo zamienić pieniądze na papiery wartościowe jest łatwo, ale potem dokonać zamiany odwrotnej, zamienić te papiery na gotówkę z zyskiem – jest bardzo trudno, a gdy robi się na dużą skalę – jest to praktycznie niemożliwe.

Rząd nie jest zatem zainteresowany zabieraniem tych aktywów OFE, bo nie są to pieniądze, a jedynie kłopot, jest natomiast zainteresowany zmniejszeniem transferów do OFE, bo to zmniejszy dług publiczny. Problem polega bowiem na tym, że twórcy OFE źle skonstruowali cały system, gdyż składki płacone są instytucji publicznej (ZUS), a ta przykazuje je do prywatnych OFE, są to w rezultacie wydatki publiczne, które finansuje się obligacjami powiększającymi dług, a obligacje te kupują (między innymi) OFE – i to błędne koło słusznie chce zlikwidować minister Rostowski.

Gdy ta część aktywów, która jest ulokowana w obligacjach skarbowych zostanie przekazana OFE, to automatycznie, jako zobowiązanie rządu, pokryje część wypłat na emerytury – pamiętajmy, że obligacja jest papierem wartościowym, który w momencie jego umarzania nie traci wartości, wypłaca się tyle, ile jest na obligacji napisane (nazywa się to nominalną wartością), państwo ma wydatki związane z umarzaniem obligacji wpisane w swój budżet.

Jednakże prawdziwym kłopotem jest część akcyjna. Jak wyżej wyjaśniłem, gdy przyjdzie wypłacać emerytury rosnącej liczbie przyszłych emerytów, pojawi się zwiększona podaż akcji, a to oznacza nieuchronny spadek ich ceny – tym bardziej nieuchronny, że rząd wspiera zatrudnianie na umowach śmieciowych, zatem ze strony OFE będzie generowany słaby popyt na akcje, w wyniku czego olbrzymia większość pracowników będzie miała bardzo niski kapitał emerytalny. W tym systemie nie demografia lecz mechanizmy podziału i sama natura rynku finansowego doprowadzą do upadku kapitałowego systemu emerytalnego.

Całe oszustwo polega na tym, że uzasadniano konieczność wejścia w system kapitałowy demografią, bo system repartycyjny ma się zawalić, ponieważ „coraz mniej młodych ma pracować na nasze emerytury". Ale przecież demografia uderzy jeśli nie repartycyjnie, to przez generowanie coraz słabszego popytu na rynkach finansowych – uderzy jak nie z lewej kieszeni, to z prawej. I tak muszą być ludzie pracujący - w systemie repartycyjnym przekazujący składki bezpośrednio na emerytów, w kapitałowym generujący oszczędności. Przy słabnącej demografii, w wyniku ignoranckiej polityki gospodarczej i społecznej, braku polityki prorodzinnej, ta prawa kieszeń też okaże się pusta.

Jeśli jak pisze Rzeczpospolita, większość Polaków mówi, „nie ruszajcie OFE", to dlatego, że ukrywa się przed nimi prawdę o mechanizmach ekonomicznych, jakie faktycznie kryją się za tym, co im się oferuje, ludzi się po prostu oszukuje. Przypomnę, w USA, kraju o najbardziej rozwiniętym rynku finansowym wartość giełdy wzrosła pięciokrotnie w latach 1920-1929, by do 1932 r wrócić do stanu początkowego, w wyniku tzw. Wielkiego Kryzysu dla wielu Amerykanów osiągnięte w ciągu 9 lat bogactwo okazało się papierem bez wartości. Ale nie tylko wielkie kryzysy sprawiały, że bogactwo osiągane na rynkach finansowych okazywało się iluzją, dzieje się tak i w normalnych czasach: w latach 1954-1973 wartość giełdy podwoiła się, a w latach 1973-1974 spadła o połowę; w latach 1982-2000 wartość giełdy wzrosła ośmiokrotnie, by w latach 2000-2008 stracić połowę wartości. Problem polega na tym, że wpychając ludzi w system emerytur opartych na zebranym kapitale, fałszywie wmawiając im, że „mają swoje pieniądze", naraża się ich na nieuchronne i gigantyczne ryzyko  rynków kapitałowych. Ze zgrozą czytam, że macherzy od rynków kapitałowych wmówili politykom rządowym, że dobrym wyjściem będzie wystawienie środków kierowanych do OFE na inwestycje na rynku instrumentów pochodnych i na pożyczanie papierów wartościowych. Rynki pochodne są najbardziej ryzykowne i jak pokazał ten kryzys, ich nadmierny rozwój może stać się przyczyną zapaści gospodarczej. Szczególnie groźna jest zapowiedź dania oficjalnie możliwości oferowanie papierów do tzw. operacji krótkiej sprzedaży, bo OFE będą pożyczać swe aktywa po to, by ktoś mógł na nich zarabiać zbijając ich wartość poprzez odpowiednio realizowaną aktywną wyprzedaż. Zatem mamiąc ludzi, z góry programuje się spadek wartości ich gromadzonego na przyszłą emeryturę majątku – to rzecz wręcz haniebna.

System emerytalny oparty na zdefiniowanej składce, zamiast na zdefiniowanym świadczeniu, nawet gdyby wszyscy pracowali na normalnych etatach, skazuje ich na biedę, a w tych warunkach wymuszania „śmieciowych" umów o pracę i tzw. samozatrudnienia, jest zapowiedzią emerytalnej nędzy. Nie jest to kwestia, jak pisze Redaktor, wzbudzania nieufności czy prosocjalistycznych ciągot, bo ani jedna z propozycji prezesa Kaczyńskiego nie ma nic wspólnego z socjalizmem. Redaktor chyba nie wie, czym był socjalizm i jak funkcjonuje normalny świat – bo tu po prostu chodzi tylko o powrót do normalności i realizacji tego, co jest obowiązkiem państwa: budowania pewnej równowagi między stronami procesu ekonomicznego, zamiast preferowania jednej jego strony.

Autor jest profesorem nauk ekonomicznych, posłem PiS

W jutrzejszej „Rzeczpospolitej" ukaże się odpowiedź Pawła Jabłońskiego

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?