Z Marcinem Zaborowskim, autorem tekstu „Koniec amerykańskiego snu" opublikowanego w „Gazecie Wyborczej" (28/29 września 2013), łączy mnie przekonanie, że to nie emocje i doraźność, lecz długofalowe interesy bezpieczeństwa Polski powinny decydować o naszych działaniach wobec USA. A także wpływać na to, jak o tym mówimy. Nie jestem jednak miłośnikiem propagowania sceptycyzmu, który miałby wyprzeć jakoby niedawny entuzjastyczny proamerykanizm Polaków. Bliski był i jest mi realizm oraz wyciąganie z faktów poprawnych wniosków.
Lista spraw irytujących
Słowa, jeśli nawet wypowiadane z osobistą uczciwością i w dobrej wierze, stanowią część strategicznego tła dla polityki. Jeśli zgodzimy się co do tego, że relacje z USA stanowią dla Polski istotną oś jej bezpieczeństwa (np. za sprawą wspólnego członkostwa w NATO i dwustronnych programów wojskowych), to dlaczego publicznie wątpić w ich sens? Strategów i planistów na wczesnym etapie edukacji uczą przecież, że opcje działania planuje się na kilka równoległych wariantów rozpisanych na dobre i złe pogody. Ukrycie ich przed potencjalnym przeciwnikiem, który traci jasność we własnym działaniu, wzmacnia naszą strategię.
Pojawia się więc pytanie, czy należy budować sądy tak kategoryczne, używając do opisu stosunków polsko-amerykańskich obiegowych opinii na temat pewnej nowinki lotniczej. O Dreamlinerze jego użytkownicy mówią zresztą, że kłopot sprawia tylko na ziemi, kiedy już wzbije się w powietrze, spełnia pokładane w nim oczekiwania. Niejednoznaczność bywa wszak cechą polityki międzynarodowej. Pamiętam, że u progu ery pozimnowojennej porównano NATO do teatru, który długo nie dawał premiery. Kunszt osiągnięty podczas prób sprawiał, że nikt nie miał ochoty zobaczyć przedstawienia. Wniosek: zasób strategiczny polityki, nawet jeśli niejednoznaczny, taki pozostaje. Jak o tym mówić, to inna sprawa.
Istotnie, lista spraw irytujących Polaków w relacjach z Waszyngtonem pozostaje długa. Wizy, językowe lapsusy czy ignorancja w sprawach historycznych, sposób i czas zakomunikowania nam w 2009 r. decyzji o zmianie planów w sprawie tarczy antyrakietowej, różna intensywność i jakość kontaktów na różnych poziomach administracji to zapewne początek długiego spisu reklamacji. O bilans uwag pod adresem USA warto byłoby dla właściwego naświetlenia sposobu uprawiania przez Waszyngton polityki zagranicznej zapytać przedstawicieli innych państw. Sądzę, że materiału do przemyśleń i porównań mogliby nam za ostatnie lata dostarczyć Brytyjczycy, dyplomaci z Ameryki Południowej czy Unii Europejskiej.
Wypełnione zobowiązania
Nie rozumiem jednak powodów wiązania przez Marcina Zaborowskiego naszego udziału w operacji ISAF w Afganistanie z utrzymaniem obowiązku wizowego wobec Polaków. Znając uwarunkowania polityki wewnętrznej USA, uważam to za poważny błąd wizerunkowy Ameryki, przynoszący jej samej i polsko-amerykańskim relacjom więcej szkód niż pożytków. Przez ponad cztery lata, jako ambasador RP, tłumaczyłem to członkom amerykańskiej administracji i Kongresu. Kontynuowałem tym dwudziestoletnią pracę moich poprzedników. Gwoli prawdy, sprawa nie stoi dziś w miejscu; prace nad ustawą imigracyjną trwają. Warto też zarówno trzymać za słowo prezydenta Obamę, który obiecał załatwić sprawę do końca swej kadencji, jak i oczekiwać przestrzegania amerykańskiego prawa przez naszych rodaków podróżujących za ocean. Podobnie 17 września 2009 r. i językowy lapsus Baracka Obamy nie muszą być polską traumą zawężającą nasze myślenie o współpracy z USA.