Wilk chce pilnować owiec

Deklaracja Rosji, że będzie bronić „ludności rosyjskojęzycznej”, może zagrażać pokojowi na Bliskim Wschodzie. Izrael ma dziś podobny procent „ludności rosyjskojęzycznej” co Ukraina. Czy i ich Putin będzie bronić? – ironizuje publicystka „Rzeczpospolitej”.

Publikacja: 02.03.2014 20:43

Irena Lasota

Irena Lasota

Foto: archiwum prywatne

W niedzielę 2 marca o godz. 17 czasu symferopolskiego światowa Wielka Gra wygląda jak zwykła karciana gra, w której ten, kto ma asa pik, krzyczy „Pernambuko" i narzuca pozostałym graczom reguły gry. Te reguły mogą się zmieniać za każdym razem, gdy Wielki Gracz wykrzyknie magiczne słowo. Pozostali gracze mogliby coś zrobić, na przykład zagrać razem albo używać podstępów, albo mogliby stwierdzić: „to my w taką grę nie gramy". Ale zazwyczaj tego nie robią i sromotnie przegrywają, a potem się skarżą, że gra nie była uczciwa.

Na razie mamy do czynienia ze strony Rosji z „aksamitną okupacją", jak nazwał ją rosyjski niezależny opozycyjny dziennikarz Aleksandr Podrabinek. Ja bym jeszcze dodała, że jest to okupacja opisywana „postmodernistycznie", to znaczy nie wiadomo, o co chodzi, czy ona już jest czy jej nie ma, będzie czy nie będzie, co z tego wynika i dla kogo. Niemniej wszyscy o tym piszą, wszyscy mówią, a jeszcze bardziej zalewają internet kakofonią opinii, wiary („wierzę, że", „nie ulega wątpliwości", „nie wierzę, żeby Putin") i nagłej aktywności komórek mózgowych („myślę, że").

Niestety, faktów jest o wiele mniej niż spekulacji.

Oczywiście głównym winowajcą mętliku i kakofonii jest sama Rosja. Najpierw na Krymie pojawili się umundurowani mężczyźni, ale nie było jasne, jakiego kraju to armia. W każdym razie wdzierała się do budynków państwowych, na których niedługo potem zawieszano flagi Federacji Rosyjskiej. 1 marca wyższa izba tejże Federacji ogłosiła jednogłośnie, że prezydent Władimir Putin dostał carte blanche, by.... no właśnie, by co? Bronić, to na pewno. Ale czego?

W różnych rosyjskojęzycznych przekazach w różnych kontekstach pisze się i mówi o: „obronie interesów Rosji", „obronie interesów rosyjskich", „obronie obywateli Rosji", „obronie ludności rosyjskiej" i „obronie ludności rosyjskojęzycznej". To są wszystko różne rzeczy i w dodatku każda z nich podlega wielu interpretacjom.

Wiele zależy oczywiście od rozumienia, czym są interesy Rosji (kiedyś Związku Sowieckiego, a jeszcze przedtem Rosji). Zwykle są one określane przez Rosję w najszerszym z możliwych (a nawet niemożliwych) wymiarów. Najazd na Mongolię czy Finlandię, wywiezienie całych rdzennych narodów na Wschód, okupacja Europy Wschodniej, zabicie Trockiego czy bułgarskiego dziennikarza za granicami Rosji, zakładanie i wspomaganie organizacji terrorystycznych w Europie Zachodniej czy Turcji, szkolenie terrorystów z Bliskiego Wschodu, nie mówiąc już o okupacji – w okresie budowania wspólnie z demokratycznym Zachodem Nowego Wspaniałego Świata – terytoriów należących do innych niepodległych (oficjalnie) państw.

Ostatnie trzy kategorie „obrony" są jeszcze bardziej nieokreślone. Rosja nadaje swoje obywatelstwo, komu i kiedy chce. Dostają je obywatele Gruzji zamieszkali w Osetii Południowej i w Abchazji, ale też i ci zamieszkali w Tbilisi, jeśli zrzekną się gruzińskiego obywatelstwa. Obywatelstwo rosyjskie dostała właśnie grupa ukraińskich obywateli z oddziałów Berkutu. Nie wiadomo, ilu mieszkańców Ukrainy, a zwłaszcza Krymu, ma podwójne obywatelstwo, ilu okaże się za dwa dni nowymi obywatelami Rosji proszącymi i błagającymi Rosję o pomoc i wyzwolenie.

A co to jest „ludność rosyjska"? To również zależy od koniunktury. W Związku Sowieckim, i do dziś zresztą, używało się często zwrotu „ludność rosyjska" czy „Rosjanie" – co wcale nie musiało oznaczać Słowian zamieszkałych na terytorium Rosji. „Rosjanie" ginęli w czasie drugiej wojny światowej, choć wśród zabitych było ponad 40 proc. nie-Rosjan, a jednocześnie o ile zwykły Rosjanin jakoś rozumie, że Tadżyk czy Ormianin nie jest koniecznie Rosjaninem, o tyle często uznaje, że Ukraińcy i Białorusini są Rosjanami, choćby temu zaprzeczali.

Najgroźniejsza jest trzecia kategoria: „ludność rosyjskojęzyczna". Nie mówię już o krajach bałtyckich, którym przez wiele lat Rosja groziła obroną tejże ludności. A gdy międzynarodowi obserwatorzy byli potrzebni tam, gdzie toczyły się prawdziwe konflikty zbrojne, musieli siedzieć oni, na wniosek Rosji, w Estonii i sprawdzać, czy aby owej „rosyjskojęzycznej ludności" nie dzieje się krzywda.

Gdy pojechałam do Rygi po raz pierwszy, w 1991 r., podobno 70 proc. jej mieszkańców było „ludnością rosyjskojęzyczną". Nic w tym dziwnego. Łotwa i Estonia, podobnie jak Krym, były ulubionym miejscem, w którym osiedlano sowieckich obywateli zasłużonych w KGB, GRU, KPZR – zwykle na kilka lat przed emeryturą.

Jednak używanie określenia „ludność rosyjskojęzyczna" może zagrażać także pokojowi na Bliskim Wschodzie. Izrael ma dziś pewnie taki sam procent „ludności rosyjskojęzycznej" co Ukraina i niektórzy nawet, jeśli zajdzie taka potrzeba, mogą udowodnić, że świadectwo pochodzenia żydowskiego kupili u tego czy tamtego rabina za niewielką cenę. Czy Rosja będzie ich bronić? Przed kim? Przed Arabami? Przed Netanjahu?

Rosja (mam na myśli oficjalne oświadczenia, wypowiedzi polityków, państwowe media) twierdzi, że weszła czy wejdzie na Ukrainę „celem zaprowadzenia spokoju". Rzeczywiście – na Krymie rzeczywiście potrzebny jest spokój, ale czy to wilk powinien pilnować owiec? Można sięgnąć wstecz 20 lat i znaleźć podobne do dzisiejszych oświadczenia polityków rosyjskich, twierdzących, że Krym powinien być rosyjski, można przypomnieć działania Moskwy mające na celu zapewnienie Rosjan na Krymie, iż Rosja przyjdzie i ich wyzwoli.

Rosjanie dali sobie prawo interweniowania także po to, by „powstrzymać faszyzm" (tak zwane „no pasaran"), rozbić „sojusz faszystowsko-islamski". Krymscy Tatarzy niezbyt się nadawali do roli islamistów. Potrzebne więc było rozpowszechniane wszędzie, starą metodą KGB-owską, wezwania Dmytro Jarosza, współzałożyciela i przewodniczącego Wszechukraińskiej Organizacji „Tryzub" im. Stepana Bandery, do Doku Umarowa, czeczeńskiego Bin Ladena, jak nazywają go Rosjanie, by przyszedł na pomoc Ukrainie.

Podobno i to była fałszywka, ale gdyby naprawdę Jarosz napisał do Umarowa, oznaczałoby to, że w niebezpieczeństwie jest raczej zdrowy rozsądek autora takiego listu niż  potężna Rosja.

Więc na razie Rosja powiedziała „Pernambuko", a inni gracze mruczą coś tylko pod nosem.

W niedzielę 2 marca o godz. 17 czasu symferopolskiego światowa Wielka Gra wygląda jak zwykła karciana gra, w której ten, kto ma asa pik, krzyczy „Pernambuko" i narzuca pozostałym graczom reguły gry. Te reguły mogą się zmieniać za każdym razem, gdy Wielki Gracz wykrzyknie magiczne słowo. Pozostali gracze mogliby coś zrobić, na przykład zagrać razem albo używać podstępów, albo mogliby stwierdzić: „to my w taką grę nie gramy". Ale zazwyczaj tego nie robią i sromotnie przegrywają, a potem się skarżą, że gra nie była uczciwa.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Analiza
Jerzy Haszczyński: Gaza dla Trumpa, wschodnia Jerozolima dla Palestyńczyków?
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Donald Tusk zapowiada rekonstrukcję. Rząd bardziej niż rekonstrukcji potrzebuje wizji
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Sztuczna inteligencja nie istnieje
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Wojna Donalda Trumpa z Unią Europejską nie ma sensu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Czy Angela Merkel pogrzebała właśnie szanse CDU/CSU na wygranie wyborów?