Trwa dramat ukraiński i końca jego nie widać, a już na pewno końca szczęśliwego. Przebiega gdzieś na peryferiach Europy, a pomimo to wstrząsnął pozimnowojennym porządkiem światowym, całe zaś pokolenie ludzi, których dorosłe życie upływało w cieniu równowagi atomowego strachu między zachodnią cywilizacją a komunistycznymi Sowietami, wyrwał z błogiego snu o wiecznym pokoju i niczym niezakłóconej konsumpcji. Bo w istocie nie jest to konflikt o Ukrainę, lecz o wiele poważniejszy i niebezpieczny spór o trwałe urządzenie i zagospodarowanie przestrzeni poradzieckiej w Europie Wschodniej, na Kaukazie i częściowo w Azji Środkowej. I nie da się go ani zminimalizować, ani rozbroić bez uprzedniej odpowiedzi na dwa pytania: czy współczesne, nowo powstałe państwa mające nieszczęście być niegdyś częścią sowieckiego imperium, mają prawo do swobodnego wyboru członkostwa w dowolnym bloku politycznym bądź militarnym oraz czy następca prawny ZSRR, obecna Federacja Rosyjska, ma prawo domagać się utrzymywania strefy bezpieczeństwa wokół swoich granic, pokrywającej się z terytoriami owych państw.
Motyl nie wyfrunął
Te dwa pytania tylko z pozoru są głupie. Bo przecież można odpowiedzieć, że każde suwerenne państwo ma prawo wyboru przyjaciół i sojuszników, a żadne państwo, na przykład Federacja Rosyjska, nie ma prawa podporządkować polityki sąsiadów własnym interesom. To wszystko prawda. Tylko co z tego? Spór jest między Stanami Zjednoczonymi a Rosją i towarzyszą mu, jak za czasów ZSRR, głęboka nieufność, kłamliwa kampania propagandowa i zapomniana już atmosfera zimnej wojny. A wszystko to przebiega w cieniu dwóch najpotężniejszych arsenałów nuklearnych.
Dzisiejszy problem z poradziecką przestrzenią można było przewidzieć już w chwili upadku sowieckiego imperium i przynajmniej próbować stworzyć jakieś mechanizmy zabezpieczające przyszłe interesy antagonistycznych dotąd stron. Częściowo nawet próbowano to czynić, gdy wojska sowieckie opuszczały NRD, ale wydaje się, że radość z faktu, iż upadek imperium dokonał się bezkolizyjnie, bo drogą implozji, przysłoniła poważne analizy. Sowieci zaś byli zbyt słabi i zajęci sobą, by wymóc na Zachodzie jakieś poważne ustalenia traktatowe.
Najpoważniejszy więc po II wojnie światowej problem – jak żyć w Europie z tym, co zostało po ZSRR, Zachód próbował regulować nie traktatami, a niezobowiązującymi porozumieniami w stylu gentlemen agreement. Za to życzliwie się przyglądano, jak w czasie jelcynowskiej smuty zmienia się sowiecka poczwara i czekano, aż wyfrunie z niej piękny, biały motyl. Ale motyl nie wyfrunął. Wyfrunęła nowa poczwara: postkomunizm. Był to stwór dziwny, śmieszny, ale jeszcze niegroźny. I dawało się z nim handlować.
Gra w wybijanego
Być może Amerykanom i wojskowym strategom z NATO była na rękę taka niedookreśloność sytuacji na obrzeżach dawnego imperium. Wkrótce też Amerykanie zaczęli urządzać wolną przestrzeń w Europie po swojemu. Rosja poczuła się zagrożona, gdy sojusz atlantycki zaczął się zbliżać do jej granic i nikt nie zamierzał respektować ani jej interesów na Bałkanach czy na Kaukazie, ani subiektywnego poczucia, iż jest okrążana zachodnimi bazami. Pribałtyka, Gruzja, Mołdawia, teraz Ukraina to przykłady „wyłuskiwania" państw z obrzeży Rosji i włączania ich do własnej strefy wpływów. Słusznie czy niesłusznie, ale tak czują i myślą Rosjanie nie tylko na Kremlu.