Słynny niemiecki dowództwa, Carl von Clausewitz mawiał, że wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami. Podczas swojego życia doświadczył wiele – po bitwie pod Jeną w 1806 roku dostał się do napelońskiej niewoli, w 1812 roku porzucił armię pruską i zapisał się do rosyjskiej, by dalej walczyć z Francuzami, wreszcie w 1815 był świadkiem ostatecznego zwycięstwa nad Napoleonem koalicji pod Waterloo. Kawał historii, prawda? Byłoby się czym chwalić na Facebooku. Gdyby tylko taki wynalazek był dostępny dla Clausewitza, może jego słynne dzieło „O wojnie" powstałoby jako szereg postów. Albo tweetów.
Czas na twiplomacy
Krzywicie się? Przecież obecnie Twitter i Facebook wykorzystywane są jako oficjalne kanały komunikacji polityków z narodem. Mówi się o twitterowej dyplomacji, czasami nawet pojawia się określenie twiplomacy (połączenie Twittera i angielskiego diplomacy). Najnowsze badanie firmy Burson-Marsteller z listopada 2013 roku mówi o ponad ¾ światowych rządów obecnych na najpopularniejszym serwisie mikroblogowym. 68% głów państwa ma konto na Twitterze. Razem z Facebookiem 505 najbardziej wpływowych kont polityków docierały do 105 733 356 odbiorców (stan na 1 lipca 2013). Nowa, cyfrowa dyplomacja wciąga każdego – premier Ugandy odpowiada na 96% wysyłanych do niego postów (niektóre korporacje mogłyby się od niego uczyć zaangażowania), prezydent Argentyny ma ponad 2,1 miliona followersów i jest najbardziej popularnym politykiem Ameryki Łacińskiej (bije wyniki prezydenta Maduro z Wenezueli, któremu Twitter już nie wystarcza i bloguje także na chińskim Twitterze – Weibo). Według raportu niektóre ze światowych organizacji (np. WHO) w pierwszej kolejności tweetują o nowościach zanim odświeżą swoje strony internetowe.
Twitter potrafi także obalać rządy i mieć czasem większą siłę rażenia niż lokalna partyzantka uzbrojona w przestarzałe wyrzutnie rakiet. Wydarzenia arabskiej wiosny służą teraz do dalszej analizy dla kolejnych cyber sztabów kryzysowych, które powstają przy wielu rządach. Nowy prezydent Iranu, Hassan Rouhani prowadzi konto na Twitterze. Pisze tam o telefonicznych rozmowach z Obamą, kontaktach ze światowymi dyplomatami w sprawie aktualnie negocjowanego porozumienia nuklearnego – rzecz niebywała, bowiem są to pierwsze oficjalne wzmianki o bezpośredniej komunikacji USA-Iran od czasów irańskiej rewolucji w 1979 roku. Co więcej, Rouhani tweetował z życzeniami dla Żydów z okazji żydowskiego nowego roku (na początku września 2013), mimo iż jeden z czwórki obserwowanych przez niego użytkowników, ajatollah Ali Chamenei wobec Izraela i jego mieszkańców ma nieco inne plany (w 2012 twierdził, że Izrael zniknie z pejzażu regionu). Dyplomacja na Twitterze to dziedzina bardzo trudna i wymagająca ciągłej uwagi.
Łatwo o kompromitację. Niejedną.
Nic więc dziwnego, że od social media dyplomacji do kompromitacji czasem nie jest zbyt daleko. Na stronie szefa polskiego MSZ, Radka Sikorskiego (http://www.radeksikorski.pl) trafiamy na komentarz ministra "Są złośliwi, którzy mówią, że uprawiam dyplomację twitterową. Mój serdeczny kolega minister Carl Bildt spotkał się nawet z oficjalnym wnioskiem opozycji socjaldemokratycznej, aby przestał używać Twittera. Minister Bildt zignorował ten wniosek i ja też uważam, że ci, co go głoszą, ignorują nowoczesność". Sikorski zdecydowanie nie ignoruje cyfrowej rzeczywistości, prowadzi konta na FB, Twitterze, NK, Goldenline, Flikcrze, YT, Blipie i LinkedIn. Pod względem wzajemnego połączenia własnego konta z kontami innych, najmocniejszych liderów świata na Twitterze zajmuje 40. miejsce (na równi z prezydentem Rosji i zaraz za premierem Hiszpanii). Polski MSZ to już 3. miejsce w tym rankingu, wyprzedza nas jedynie wspominany szwedzki minister Carl Bildt oraz dyplomacja UE. Teoretycznie jednoznaczny sukces, ale minister Sikorski ma czasem tendencję do zbyt szybkiego wyrażania swoich myśli. To w połączeniu z super szybką komunikacją społecznościową może trochę namieszać. Pod koniec listopada 2013 roku skomentował sytuację na Ukrainie w niezbyt fortunnych słowach „skorumpowana gospodarka ukraińska". Podczas wyborów w Warszawie retweetował post innego użytkownika o „liczbie okazów" zebranych podczas „grzybobrania". Było to ewidentne szyfrowanie aktualnej sytuacji w wyborach rozstrzygających o pozostawieniu Hanny Gronkiewicz-Waltz na stanowisku prezydenta stolicy. O frekwencji wyborczej użytkownicy pisali w kontekście okręgowych komisjach grzybiarskich, liczbie słoików do zamarynowania i możliwościach przyrządzenia z tych zbiorów zupy. Wreszcie w listopadzie 2012 roku Sikorski skomentował na swoim Twitterze nadchodzące od ministra skarbu „dobre informacje o cenach gazu", czym uprzedził oficjalny komunikat giełdowy w tej sprawie.
Według starego powiedzenia nie popełnia błędów jedynie ten, kto nic nie robi, ale w przypadku bycia twarzą państwa w social media, z których informacje podchwytywane są w tempie błyskawicy, nie jest to dobre wytłumaczenie. Potrzeba jeszcze większej kontroli własnych wpisów. Twitterowe wpadki to nie tylko domena ministra Sikorskiego. Amerykańską ambasador w Egipcie, Anne W. Patterson spotkała ostra krytyka za utrzymywanie społecznościowych relacji na oficjalnych profilu ambasady zarówno z rządem Bractwa Muzułmańskiego jak i ze świecką opozycją. Sekretarz Stanu USA, John Kerry i niedawny konkurent Baracka Obamy na stanowisko prezydenta kraju, John McCain spieszyli się z podziękowaniami za przyspieszenie niedawnych negocjacji z Iranem. Przykłady twitterowych wpadek można by mnożyć, ale wniosek nasuwa się jeden – społecznościowa dyplomacja częściej potrafi popsuć szyki niż uprzedzić działania strony przeciwnej.