Nie kupi. Ludzie swoje wiedzą, bo, przynajmniej w Polsce, są mniej podatni na manipulację niż elity. I rzadziej ulegają stadnym instynktom. Choćby im bez przerwy mówiono, na kogo należy głosować albo dlaczego w ogóle powinno się głosować, oni i tak postąpią tak, jak podpowiada im rozsądek. A w przypadku wyborów do Parlamentu Europejskiego podpowiada im, że szkoda na to czasu. I prawdę mówiąc, słusznie.
O ile frekwencja wyborcza w Polsce w ogóle jest bardzo niska, o tyle jeśli chodzi o wybory europejskie, wręcz szoruje po dnie, osiągając w najlepszym razie 25 proc. A tym razem najpewniej będzie jeszcze niższa. I nic tu nie pomogą zaklęcia, kampanie społeczne i zmasowana propaganda osiągnięć rządu.
Nie żebym kogokolwiek chciał zniechęcać do głosowania, ale zadajmy sobie kilka zasadniczych pytań. Kto podejmuje dziś realne decyzje w kwestii polityki europejskiej (przyjmijmy na użytek tego felietonu, że coś takiego w ogóle istnieje)? Czy podejmuje je może Parlament Europejski? Albo nawet i Komisja Europejska, której przewodniczącego, przynajmniej teoretycznie, zatwierdza europarlament?
Wolne żarty. Wszyscy wiemy, że liczy się tylko słowo Angeli Merkel. Mówiąc żartem: żeby paneuropejskie głosowanie miało sens, powinniśmy wybierać kanclerza Niemiec.
Dziś mówi się już niemal otwarcie, że Berlinowi nie odpowiada nowy sposób wyłaniania kandydatów na szefa Komisji Europejskiej, więc bez względu na to, kto zwycięży, i tak będzie nim prawdopodobnie ktoś inny niż oficjalni kandydaci (najważniejsi to Martin Schultz i Jean-Claude Juncker).