50 metrów w powietrzu przy prędkościach osiąganych przez nowoczesne myśliwce i samoloty wczesnego ostrzegania to dość niewiele. Nie ma co nawet przeliczać tego na części sekundy, po jakich może dojść do kolizji. Takie odległości kojarzą się bardziej z grupami akrobacji na lotniczych pokazach, a nie z dystansami, w jakich mijają się na co dzień samoloty.
Powietrzne akrobacje
Jednak nie ma co przykładać tradycyjnych miar do sytuacji, która ma miejsce nad spornym terytorium. O wyspach Senkaku słyszeliśmy już wiele, od ponad półtora roku Japonia i Chiny udowadniają sobie wzajemnie, że bezludny archipelag należy do nich. Chiny wypuszczają swoje myśliwce nad to terytorium, strona japońska nie pozostaje dłużna i podrywa swoje maszyny. Ostatnio chińskie myśliwce SU-27 zbliżyły się na 50 metrów do japońskiego latającego radaru, samolotu P-3C. Jeszcze bliżej znalazły się wobec samolotu YS-11EB, także pracującego jako japońska maszyna zwiadowcza. W powietrzu takie zachowanie to pokaz siły, straszenie przeciwnika na wzór pojedynków znanych z amerykańskich filmów drogi. Dwa samochody jadą na siebie, a przegrywa ten, który pierwszy odpuszcza i zjeżdża na bok. Trochę gorzej wygląda to w powietrzu, gdy myśliwce (w tym przypadku chińskie) mają na pokładzie rakiety.
Chińczycy tłumaczą się, że japońskie samoloty znalazły się bez wcześniejszego pytania o pozwolenie w strefie lotów chińskich, na dodatek w momencie przeprowadzania przez Chiny i Rosję wspólnych ćwiczeń wojskowych. Japońskie Siły Samoobrony według danych ministerstwa obrony podrywały swoje samoloty wobec chińskiego naruszania powietrznych granic o 36 proc. częściej niż w poprzednim roku. Napięcie między państwami narasta. Jak wiadomo Chiny zaczynają mieć na pieńku także z Wietnamem, nie wiadomo też, w którą stronę podąży Tajlandia z nowymi władzami.
Obywatele muszą coś robić
Tym zajmują się rządy. W międzyczasie zwykli obywatele się nudzą, bogacą i czytają wiadomości prasowe. Widząc te wszystkie konflikty chcieliby raz na jakiś czas od takiej rzeczywistości odpocząć i w tej sytuacji może przydać się nowy kierunek chińskiej turystyki – dalekomorskie rejsy wycieczkowe.
Dotychczas rejsy ogromnymi wycieczkowcami były domeną Amerykanów. Ponad połowa takiej floty na świecie zapełnia się pasażerami właśnie z USA. Drugie miejsce należy do mieszkańców Wielkiej Brytanii, ale to zaledwie 8 proc. w światowej skali. Przyszłość może jednak należeć do klientów z Chin, ponieważ jeden z największych armatorów Royal Caribbean International stawia na Szanghaj. Ta decyzja może otworzyć segment oceanicznej turystyki dla 4 mln nowych klientów do 2020 roku. Do tej pory RCI miało tylko jeden statek w chińskim porcie, teraz dodaje do puli kolejny. Dzięki tej decyzji obroty armatora w regionie wzrosły o 66 proc. Kolejne dwa statki mają dotrzeć na chiński rynek na wiosnę 2016 roku.