Historia pamięta takie dzieje. Znają je jeszcze specjaliści od azjatyckiego średniowiecza oraz... widzowie najnowszych kinowych hitów w Korei Południowej. Najpopularniejszym filmem przed trzema laty stała się bowiem „Wojna strzał" – połączenie azjatyckiego baletu sztuk walki, widowiskowych scen batalistycznych i historycznych intryg z połowy XVII wieku. W tamtych czasach, podczas konfliktu koreańsko-chińskiego znanego pod nazwą drugiej inwazji Manchu z roku 1636 dynastia Qing plądrowała półwysep koreański. Film o bohaterskim łuczniku, który walczy o uratowanie swojej siostry obejrzało w 2011 roku blisko 7,5 mln widzów.
Historia w kinach
Korea co prawda tamtą wojnę przegrała, bohaterski łucznik ratuje siostrę, ale sam ponosi śmierć, natomiast koreańska kinematografia wygrywa. Po raz drugi wygrana może nadejść w tym roku, ponieważ na ekrany koreańskich kin wchodzi kolejna historyczna epopeja. Tym razem film nazywa się „Grzmiące prądy" i dotyczy jeszcze wcześniejszych czasów.
Akcja nowego filmu toczy się pod koniec XVI wieku, w 1597 roku. Na Koreę tym razem czyha Japonia, a dokładniej armia szoguna Toyotomiego Hideyoshiego. Bitwa, do której doszło, była azjatyckim (i przy okazji morskim) odpowiednikiem wydarzeń z wąwozu pod Termopilami. Garstka Koreańczyków na 12 okrętach musiała stawić czoło olbrzymiej flocie płynącej z Japonii. Szogun wysłał na podbój półwyspu 330 statków (według niektórych źródeł było ich nawet 400) z 20 tysiącami żołnierzy na pokładach. Na otwartym morzu konfrontacja skończyłaby się dla Korei tragicznie, ale gdy udało się wciągnąć japońskie statki w pewien wąski przesmyk, wtedy to Koreańczycy wyszli ze zmagań zwycięsko. Wydarzenia z bitwy pod Myeongnyang kończą się tym razem szczęśliwie dla obrońców półwyspu.
Film powinien także okazać się sukcesem. Reżyserował go ten sam człowiek odpowiedzialny za sukces poprzedniego hitu, Kim Han-min. Na ekranach koreańskich kin pojawi się pod koniec lipca i od tego momentu będzie można zacząć śledzić wyniki oglądalności. Sukces szykuje się także dlatego, że po raz kolejny na ekranach będzie można śledzić choć przez kilkadziesiąt minut koreańskie sukcesy wojskowe nad sąsiednimi państwami. Szczególnie nad Japonią, której mocarstwowe ambicje, na które z każdym miesiącem coraz bardziej naciska gabinet premiera Shinzo Abe, budzą niepokój wszystkich państw regionu. Także Koreańczyków.
Dzisiejsze problemy w historycznym zwierciadle
Obecnie Japonia armii mieć nie może, bo zabrania tego konstytucja. Jednak, do czego była zdolna dysponując armią można było widzieć nie tylko podczas II wojny światowej, ale m.in. właśnie pod koniec XVI wieku. Co prawda w czasach szogunów i domowych wojen Japończykom podboje nie wychodziły, bo zawsze coś stawało im na drodze, ale zdarzały się takie wyprawy, z których szogunom przywożono tysiące nosów pokonanych wrogów. Łatwiej było dokumentować wygrane bitwy trofeami niewielkimi, nosy i uszy zabitych nadawały się do tego idealnie. Wystarczyło je zasolić i zakonserwować w beczkach. Władca dostawał taki transport i mógł napawać się sukcesami swoich żołnierzy. Czasami usypywano z uszu i nosów kopce, żeby wygrane bitwy upamiętnić jeszcze bardziej dobitnie.