W ciszy, by spotkać warszawskie duchy, tych 200 tysięcy ludzi. Nie dyskutować, nie analizować – po prostu przypomnieć sobie, że są. Idę na mszę w kościele św. Jacka. Kilkuset pacjentów mieszczącego się tu szpitala polowego hitlerowcy zamordowali w początkach września 1944. Jestem tu prawie codziennie, codziennie moje życie przeplata się więc z ich śmiercią. Jesteśmy współlokatorami.
W Warszawie nie da się ich ominąć, są wszędzie: w parkach, na podwórkach kamienic. To oni byli duszą tego miasta, krwią, która niosła życie w tkankę ulic i budynków. Przywołując ich twarze, nie sposób nie stawiać pytania, czy ta najlepszej jakości krew, wytoczona jesienią 1944 roku, rzeczywiście posłużyła do transfuzji, dała następnym pokoleniom życie. Czy po prostu wstrząsająco efektownie się rozlała?
Stąd rytuału punkt drugi. Książek o powstaniu jest mnóstwo, zawsze w lipcu czytam jedną z nich. W tym roku „Made in Poland", wywiad Emila Marata i Michała Wójcika ze Stanisławem Likiernikiem. Likiernik, żołnierz Kedywu, później powstaniec, jeden z Kolumbów, mówi rzeczy proste: nie ma nic wzruszającego, wzniosłego, pięknego w krzyku dobijanych, w widoku strzępków ciał rozbryźniętych na murach i zwisających z balkonów. Najwyższe dowództwo AK, zamieniając żołnierskie rzemiosło na profetyzm, posłało na śmierć tysiące ludzi, ignorując wywiadowcze dane i elementarną logikę strategii.
Likiernik nie ma ciepłych słów dla „Bora", „Niedźwiadka", „Montera". Nie pompuje, jak inni, powstania do rangi założycielskiego mitu niezbędnego Polakom do przechowania wolnościowego genu. W tej książce nie ma słowa o „mistycyzmie krwi", chętnie uprawianym po wojnie przez tych, których największą raną było skaleczenie się w palec. Tu krew to zawsze jęk konkretnego człowieka. Który mógł żyć, tworzyć, kochać, a nie będzie. I kona w męczarniach, bo ktoś postanowił, że ofiary muszą być.
Historycy będą się spierać, czy powstanie musiało wybuchnąć, czy nie. Wciąż wielu będzie też, z najczystszą intencją, próbowało wykazać, że poświęcenie tylu osób miało sens. Czy go miało? Militarnie, politycznie – nie, było klęską. Moralne zwycięstwo? A co to – zapytam za Likiernikiem – niby znaczy? Nie wierzę, że piękne słowa, w stylu „chwała pokonanym", są w stanie wypełnić pustkę po ukochanej kobiecie, po dzieciach, po domu, po mieście, po kraju. Bo nie są.