Jędrzej Bielecki: Bruksela, sekretariat Angeli Merkel

Niemcy wyraźnie odchodzą od wspólnotowej czy wręcz federalnej wizji Europy. Berlinowi po prostu się to opłaca. Dzięki temu zyskuje o wiele większy wpływ na Unię – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 29.08.2014 02:00

Jędrzej Bielecki: Bruksela, sekretariat Angeli Merkel

Foto: AFP

Przywódcy Unii już w połowie lipca sięgnęli po drugi garnitur polityków. Wtedy szefem Komisji Europejskiej został Jean-Claude Juncker, którego doświadczenie sprowadzało się przede wszystkim do kierowania państwem wielkości Poznania – Luksemburgiem. Faworytami sobotniego szczytu w Brukseli są politycy jeszcze mniejszego formatu. Federica Mogherini kieruje włoskim MSZ od lutego i wiedzę o stosunkach międzynarodowych ma na tyle ograniczoną, że w konfrontacji z Siergiejem Ławrowem mogłaby co najwyżej odegrać rolę dobrze zapowiadającej się uczennicy przepytywanej przez profesora. A mimo to właśnie ona miałaby zostać szefową unijnej dyplomacji.

Kandydatów na obsadzenie innego prestiżowego stanowiska w unijnych instytucjach – przewodniczącego Rady Europejskiej – jest więcej. Może nim zostać znany poza granicami Łotwy tylko specjalistom były premier Valdis Dombrovskis lub równie tajemniczy dla szerszej europejskiej publiczności były szef estońskiego rządu Andrus Ansip. Chęć przejęcia schedy po Hermanie Van Rompuyu mają także Skandynawowie: premier Danii Helle Thorning-Schmidt, jej odpowiednik z Irlandii Enda Kenny lub były szef fińskiego rządu Jyrki Katainen. Ale to znowu politycy już nie z drugiej, ale nawet trzeciej ligi krajów Unii. Wyjątkiem w tym gronie jest Donald Tusk. Z tym że on mimo sporych szans na przegranie przyszłorocznych wyborów parlamentarnych dotąd do Brukseli wcale się nie palił. Wie, że kierowanie Radą Europejską to tylko pozorny awans: jako szef polskiego rządu ma niepomiernie większą władzę, a przez to i wpływ na sprawy Unii niż w roli przewodniczącego Rady Europejskiej.

Epoka przeciętniaków

Oficjalnych kryteriów personalnej unijnej układanki jest kilka. To przynależność do jednej z dwóch głównych grup politycznych (socjalistów i chadeków), w miarę sprawiedliwy podział stanowisk między kobietami i mężczyznami, równomierny rozkład geograficzny.

O najważniejszym kryterium w Brukseli jednak się nie mówi, bo nie jest to powód do dumy: największe szanse mają ci, którzy łatwo dadzą się manipulować przez Angelę Merkel, Davida Camerona czy Francois Hollande'a: politycy pełniący do tej pory drugorzędne funkcje czy wręcz znajdujący się na politycznej emeryturze.

W Unii nie zawsze tak było. W latach 1999–2004  funkcję szefa Komisji Europejskiej pełnił Romano Prodi, który przed przyjazdem do Brukseli i po powrocie z belgijskiej stolicy był premierem Włoch. Jeszcze wcześniej, w latach 1985–1995, tę samą rolę odgrywał Jacques Delors, polityk o silnej osobowości i równy partner Francois Mitterranda i Helmuta Kohla w budowie tak kluczowych projektów integracji jak jednolity rynek i unia walutowa.

Te czasy to jednak przeszłość. W Brukseli nastała epoka przeciętniaków przede wszystkim za sprawą Niemiec. Bonn, a później Berlin, przez wiele dziesięcioleci wspierały tzw. metodę wspólnotową integracji. Republika Federalna wstydziła się niemieckiej historii i uważała, że im więcej odda się władzy Brukseli, tym większa będzie gwarancja, że nacjonalistyczne demony nigdy nie wrócą. To w znacznym stopniu pod naciskiem Niemiec ponadnarodowe unijne instytucje – Komisja Europejska, europarlament i Europejski Bank Centralny – uzyskały w niektórych dziedzinach (polityka handlowa, reguły konkurencji czy polityka monetarna) ogromną władzę. Jeszcze w 2005 r. ówczesny minister spraw zagranicznych Niemiec Joschka Fischer apelował w Bundestagu o budowę prawdziwej federalnej Wspólnoty.

To, że dziś nie żyjemy w Stanach Zjednoczonych Europy, zawdzięczamy przede wszystkim Francji i Wielkiej Brytanii, dwóm byłym imperiom kolonialnym, które ze względu na historię odmienną od niemieckiej nie były gotowe podporządkować się w najbardziej wrażliwych obszarach unijnej centrali. Ich zdaniem naprawdę ważne decyzje powinny być wykuwane w bezpośrednich negocjacjach przywódców państw. W tym układzie Bruksela pełniłaby jedynie rolę sekretariatu, który pomaga wprowadzać w życie płynące skądinąd polecenia. Idealne zadanie dla ludzi pokroju Megherini, Junckera czy Dombrovskisa.

Koniec powojennej pokuty

Równowaga między obozem międzyrządowym i wspólnotowym w ostatnich latach została jednak zachwiana, i to za sprawą Niemiec. Od wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Berlin stał się głównym rozgrywającym w Unii. Jose Manuel Barroso czy Herman Van Rompuy nie tylko nie podejmowali decyzji o uratowaniu Grecji czy Portugalii przed bankructwem – oni nawet nie mieli pomysłu, jak to zrobić. To zadanie przejęła przede wszystkim Angela Merkel przy wsparciu prezydenta Francji i premiera Wielkiej Brytanii. Niemcy wyciągnęły z tego jasny wniosek: w chwili próby na Brukselę liczyć nie można.

Ale to niejedyny powód odejścia Niemiec od wspólnotowej czy wręcz federalnej wizji Europy. Innym jest potęga gospodarcza kraju. Jej prymat uznają przecież pozostałe wielkie państwa Unii, być może poza Wielką Brytanią. W Madrycie, Rzymie, a nawet Paryżu uważa się, że w tak kluczowych sprawach jak polityka gospodarcza czy strategia wobec Rosji trzeba zdać się na Berlin. W tej sytuacji międzyrządowa wizja Europy Niemcom po prostu się opłaca, bo dzięki niej zyskują o wiele większy wpływ na Unię.

Do takiego wniosku Francja i Wielka Brytania doszły dziesiątki lat temu. Dla Paryża i Londynu Wspólnota była przede wszystkim narzędziem zwielokrotnienia wpływów za granicą, sposobem na przeforsowanie własnej wizji świata. Z tego punktu widzenia zachowanie Niemiec w polityce międzynarodowej nie było normalne. Kraj się samoograniczał ze względu na dziedzictwo historyczne. Teraz w Berlinie uznano, że okres powojennej pokuty był wystarczająco długi, a kraj udowodnił, że jest wzorową demokracją. Nie musi więc już dłużej obawiać się nadmiernej władzy.

Poparcie dla Tuska

Zmiana stanowiska Niemiec oznacza śmiertelny cios dla zwolenników federalnej Europy. Tym bardziej że także dwa inne duże kraje Unii stopniowo dołączają do francusko-brytyjskiej wizji integracji. Mariano Rajoy wyjątkowo konsekwentnie przeprowadził reformę hiszpańskiej demokracji, stał się wręcz ortodoksyjnym uczniem Angeli Merkel.

Także Polska, wraz z relatywnie coraz silniejszą pozycją gospodarczą w Europie, prowadzi w coraz większym stopniu politykę dużego, a nie małego kraju Unii. W polityce wschodniej czy energetycznej przekonaliśmy się, że nie można liczyć na Brukselę i lepiej zachować możliwości niezależnego podejmowania decyzji, jak to wiele lat temu zalecał Charles de Gaulle. Rząd Donalda Tuska, choć proeuropejski, nie zawahał się storpedować unijnej polityki ochrony środowiska, byle ustrzec interesy lobby węglowego. O przystąpieniu do strefy euro, zasadniczego elementu wspólnotowej wizji integracji, nikt w Warszawie nie mówi na poważnie.

Zwolenników silnej władzy w Brukseli jest mało. W ich gronie doliczyć się można tylko jednego dużego państwa: Włoch. Ze względu na niewydolny system polityczny Rzym tradycyjnie starał się przekazać jak najwięcej kompetencji Brukseli. Ale właśnie z tego samego powodu głos Włoch nie liczy się za bardzo w Unii. Z pewnością jest mniej słyszalny niż Hiszpanii, a być może nawet niż Polski. We „wspólnotowym" obozie jest też trochę małych krajów, jak Belgia czy Portugalia. Im zależy na silnej Komisji Europejskiej, bo to sposób na obronę przed dominacją dużych sąsiadów. Ale nawet i w tej lidze państw wiele jest krajów, które nie chcą słuchać poleceń Brukseli. Eurosceptycyzm umocnił się w Austrii, Finlandii, Czechach, na Węgrzech czy w Danii.

W tym układzie poparcie Angeli Merkel dla Donalda Tuska może zaskakiwać. Czy niemiecka kanclerz doszła do wniosku, że rosyjska agresja na Ukrainie jest tak dużym zagrożeniem dla Europy, iż wymaga mianowania w Brukseli polityka z krwi i kości, który będzie podejmował kluczowe decyzje w imię całej Wspólnoty? To mało prawdopodobne. Raczej Tusk będzie musiał się dostosować do europejskiego układu, poskromić ambicje i nauczyć się słuchać poleceń z Berlina, Paryża i Londynu. Unia do Tuska się nie dostosuje.

Przywódcy Unii już w połowie lipca sięgnęli po drugi garnitur polityków. Wtedy szefem Komisji Europejskiej został Jean-Claude Juncker, którego doświadczenie sprowadzało się przede wszystkim do kierowania państwem wielkości Poznania – Luksemburgiem. Faworytami sobotniego szczytu w Brukseli są politycy jeszcze mniejszego formatu. Federica Mogherini kieruje włoskim MSZ od lutego i wiedzę o stosunkach międzynarodowych ma na tyle ograniczoną, że w konfrontacji z Siergiejem Ławrowem mogłaby co najwyżej odegrać rolę dobrze zapowiadającej się uczennicy przepytywanej przez profesora. A mimo to właśnie ona miałaby zostać szefową unijnej dyplomacji.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?