Magierowski: Raúl Castro zjadł ciastko i ma ciastko

Doczekamy się jeszcze na Kubie kapitalizmu z „ludzką twarzą" – twarzą brodatego zbira, który zamieni oliwkowy mundur na garnitur od Armaniego – pisze publicysta.

Publikacja: 28.12.2014 17:58

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Kilka lat temu do śniadaniowego pasma hiszpańskiej telewizji publicznej zaproszono parę mieszkających w Madrycie Kubańczyków. Prowadzący pytał ich m.in. o specjały karaibskiej kuchni, przypominając, że jednym z najpopularniejszych dań na Półwyspie Iberyjskim jest arroz a la cubana, czyli ryż po kubańsku. „Jak wszyscy wiecie, składa się z ryżu, sosu pomidorowego, smażonego banana i sadzonego jaja" – stwierdził z promiennym uśmiechem prezenter. „Zaraz, zaraz, to nie do końca tak..." – wtrącił się gość z Kuby. „Ryż i banan, owszem. Ale jajko? Na jajka nas nie stać...".

Po jednej stronie barykady

Tynk sypiący się z kolonialnych kamienic, sędziwe, rzężące cadillaki poruszające się po ulicach Hawany i ryż po kubańsku pozbawiony jajka. W trakcie 55 lat swoich rządów komuniści doprowadzili „gorącą wyspę" do ekonomicznej katastrofy. Przed bankructwem ratowali ich najpierw Chruszczow i Breżniew, później zaś, gdy Związek Sowiecki legł w gruzach, pałeczkę przejęli towarzysze wenezuelscy. Comandante Chávez przez wiele lat wysyłał na północ tankowce wypełnione darmową ropą, aż wreszcie doświadczona socjalizmem Wenezuela sama stanęła na skraju przepaści.

Kuba traciła więc kolejnych sponsorów, a „liberalne" reformy, wprowadzane przez „reformatora" Raúla Castro (m.in. łaskawe zniesienie zakazu wynajmowania mieszkań przez osoby prywatne), o dziwo nie przyniosły gospodarczego boomu. Na Zachodzie nawet najbardziej zatwardziali obrońcy kubańskiego modelu „sprawiedliwości społecznej" – których nigdy wszak nie brakowało we Francji, Hiszpanii czy w USA – zaczęli mieć wątpliwości, czy socjalizm to aby na pewno najprostsza i najszybsza droga do osobistego szczęścia i wspólnego dobrobytu.

Jednak kubańscy komuniści i ich sojusznicy zawsze mieli w zanadrzu nieśmiertelny argument: wszystkiemu winni są jankesi. Gdyby nie ich wredne embargo, Kuba byłaby krainą mlekiem i melasą płynącą. Kiedy więc dwa tygodnie temu Barack Obama ogłosił, iż Stany Zjednoczone wznowią stosunki z sąsiadem i otworzą ambasadę w Hawanie, a niedługo zapewne zniosą także wszelkie ograniczenia w handlu, świat odetchnął z ulgą. Media od Los Angeles po Berlin z zachwytem pisały o mądrym Obamie, który w końcu poszedł po rozum do głowy i skorygował politykę Waszyngtonu wobec Kuby. Politykę nie tylko „żałosną" (jak nazwał ją znany komentator „The Washington Post" David Ignatius), ale i zupełnie nieskuteczną.

Kubańscy komuniści przeczekali wszystkich. Pozostali światowi dyktatorzy dowiedzieli się właśnie, że Amerykę łatwo jest ograć

Problem w tym, że prezydent USA nie jest władny znieść sankcje – może to uczynić jedynie Kongres. Po ostatnich wyborach w obu izbach większość głosów mają republikanie – ci zaś wcale się nie kwapią, by rzucać się w ramiona kubańskich komunistów. Wkrótce może się więc okazać, że w sporze o sankcje po jednej stronie barykady znajdą się Barack Obama oraz Raúl Castro, wspierani przez ONZ, Unię Europejską, Watykan, publicystów „New York Timesa" i francuskich intelektualistów, po drugiej zaś zacietrzewiona amerykańska prawica ramię w ramię z „zaślepionymi nienawiścią" kubańskimi emigrantami z Miami.

Biznes się kręci

Polityka zagraniczna Obamy to nieustanne, ostentacyjne wyrażanie miłosierdzia – być może amerykański prezydent naprawdę uwierzył w swój nadprzyrodzony charakter.

Na początku pierwszej kadencji Obama wygłosił koncyliacyjne przemówienie w Kairze, obdarowując gałązką oliwną muzułmanów na całym świecie. Potem rozmawiał przez telefon z Hassanem Rouhanim, prezydentem Iranu – kraju, z którym Stany Zjednoczone nie utrzymują stosunków dyplomatycznych od 35 lat. Wreszcie uścisnął dłoń Raúlowi Castro, spotykając się z nim „przypadkowo" na uroczystościach pogrzebowych Nelsona Mandeli. Obama chciałby najpewniej przejść do historii jako prezydent, który pozostawił Amerykę pogodzoną ze swoimi najbardziej zajadłymi wrogami (kto wie, może przyjdzie też czas na Koreę Północną – gdy opadnie kurz afery wokół filmu „The Interview").

Kuba już od dłuższego czasu nie stanowiła żadnego zagrożenia dla USA. W Waszyngtonie coraz częściej słuchać było głosy, iż należy już sobie dać spokój z sankcjami. Tym bardziej że Ameryka – w opinii sporej części społeczności międzynarodowej – straciła moralne prawo do pouczania innych państw. Słowo „Guantánamo" stało się synonimem bezeceństw dokonywanych przez CIA w imię wojny z terrorem, mimo że cała Kuba to przecież jedno wielkie Guantánamo, gdzie niewinnych ludzi przetrzymuje się bez wyroku w więzieniach i gdzie w przeszłości brutalnie torturowano dysydentów...

Zmarły dwa lata temu meksykański pisarz Carlos Fuentes mawiał, że komunistyczny reżim upadnie w dniu, w którym zostanie zniesione embargo. Raúl Castro nie mógłby już bowiem przekonywać rodaków, że za wszystkie ich troski odpowiada wyłącznie Ameryka. Kubańczycy wreszcie przejrzeliby na oczy i obarczyli winą za fatalny stan gospodarki rządzącą klikę podstarzałych rewolucjonistów. A to oznaczałoby początek końca ich rządów.

Ktoś, kto używał i nadal używa tego argumentu, najwyraźniej nie rozumie ani komunizmu, ani komunistów. Obwinianie Amerykanów o wieczne „niedobory" to retoryka na użytek zewnętrzny, nie zaś wewnętrzny. Sami Kubańczycy zdają sobie sprawę, kto doprowadził ich kraj do ruiny. Gdyby było inaczej, Raúl Castro mógłby przecież poddać swoją politykę pod uczciwy osąd rodaków: w wolnych wyborach. Nie czyni tego jednak, gdyż wie, że dostałby czerwoną kartkę. Wie, że to Kubańczycy uciekają do Ameryki, a nie na odwrót. Wygłasza tyrady przeciwko „mafii z Miami", ale z otwartymi ramionami wita dolary, które „mafiozi" wysyłają szerokim strumieniem do swoich krewnych na wyspie (tylko w ubiegłym roku było to 3,5 mld dolarów). Gardzi kapitalizmem i kapitalistami, ale nie przeszkadzają mu inwestycje firm kanadyjskich, hiszpańskich czy włoskich – pod warunkiem że owe firmy będą współpracować z miejscowymi spółkami, zakładanymi i sterowanymi przez wojsko i służby specjalne (jak np. Gaviota SA, zarządzająca mniej więcej jedną piątą wszystkich pokoi hotelowych na Kubie), a sute prowizje trafią pod stosowny adres.

Z kolei koncernom z Kanady, Hiszpanii i Włoch nie przeszkadza ani socjalistyczna propaganda, ani prześladowania opozycjonistów, ani brak niezależnych mediów – ważne, żeby hotele zapełniały się turystami i żeby owi turyści kupowali jak najwięcej drinków z parasolkami.

Kilkanaście lat temu, gdy do austriackiego rządu weszła skrajnie prawicowa partia Jörga Haidera, ówczesny szef MSZ Belgii Louis Michel namawiał obywateli UE, by w ramach protestu nie jeździli do Austrii na narty. Nie słyszałem, aby jakikolwiek ważny unijny dyplomata wystosował w ostatniej dekadzie podobny apel w sprawie reżimu braci Castro. Abstrahując już od tego, że na liście państw przestrzegających reguł demokracji Austria jest chyba ciut wyżej od Kuby.

Mam nieodparte wrażenie, że w oczach wielu Europejczyków dużo okrutniejszym dyktatorem niż Raúl Castro jest Viktor Orbán, a wolność słowa na Kubie wydaje się nieporównywalnie większa niż nad Balatonem. Przyznajmy jednak: Orbán nie paraduje w koszulce z podobizną Che Guevary, postaci cieszącej się na Starym Kontynencie wyjątkową czcią, zatem sam jest sobie w dużej mierze winien. Podobnie zresztą jak „krwawy" Beniamin Netanjahu – Unia chwali Obamę za normalizację stosunków z Kubą, a jednocześnie poważnie myśli o nałożeniu sankcji na Izrael. Zakaz importu rumu z Kuby jest „idiotyczny", za to zakaz importu wina z żydowskich osiedli wokół Jerozolimy jak najbardziej wskazany – jako szlachetny gest solidarności z gnębionymi przez Netanjahu Palestyńczykami.

Ściągamy mundury

Każde państwo mające gospodarkę planową, zwalczające wolny rynek i piętnujące prywatną własność prędzej czy później bankrutuje. Zwłaszcza gdy niewypłacalni stają się również jego sponsorzy. A przywódcy takiego państwa formalnie tracą władzę – niezależnie od tego, na kogo zwalą winę za swoje socjalistyczne fanaberie.

Generał Raúl Castro zapewne za kilka lat opuści fotel prezydenta Kuby, generał Leopoldo Cintra przestanie dowodzić armią, generał Abelardo Colomé Ibarra nie będzie ministrem spraw wewnętrznych, a pułkownik Marino Alberto Murillo – szefem resortu planowania i gospodarki. Nie muszą jednak tracić faktycznej władzy na wyspie. Nie muszą też zostać osądzeni i ukarani za wieloletnie łamanie praw człowieka. Komuniści wyciągają dziś rękę do Ameryki, ale ten gambit jest tylko uwerturą do misternej operacji, dzięki której uratują własną skórę, zagarną ogromną część narodowego majątku oraz zagwarantują sobie miłą emeryturę. I nadal będą rządzić Kubą – już nie z poziomu ministerialnych gabinetów, lecz zza biurek prezesów banków i sieci hotelowych, redaktorów naczelnych komercyjnych telewizji, szefów firm eksportujących rum i cygara.

„Poprawa relacji ze Stanami Zjednoczonymi nie oznacza, iż Kuba zrezygnuje z ideałów, o które walczyła i walczy od ponad stulecia" – podkreślił 17 grudnia w swoim „przełomowym" wystąpieniu Raúl Castro. Na razie nie dokonał de facto żadnych ustępstw, bo trudno nazwać ustępstwem uwolnienie jednego amerykańskiego obywatela, fałszywie oskarżanego o działalność szpiegowską, oraz wymianę kilku prawdziwych szpiegów. Trudno nazwać ustępstwem wypuszczenie 53 więźniów politycznych, skoro na Kubie nadal można zostać ukaranym za krytykę reżimu. Dodajmy, że w maju 2008 roku Obama, podczas swojej pierwszej kampanii prezydenckiej, mówił w Miami: „Droga do normalizacji stosunków z Kubą prowadzi poprzez uwolnienie wszystkich więźniów politycznych". A 53 osoby to dokładnie 0,6 proc. całkowitej liczby opozycjonistów (8,4 tys.) siedzących za kratkami.

Barack Obama i przywódcy Unii Europejskiej wiedzą doskonale, że do zniesienia sankcji mogło dojść dużo wcześniej – gdyby tylko Raúl Castro ustanowił na wyspie ustrój w pełni demokratyczny. Komuniści jednak przeczekali wszystkich – zjedli ciastko i wciąż je mają. Wszyscy światowi dyktatorzy dowiedzieli się właśnie, że Amerykę łatwo jest ograć, wykonując kilka pustych, tanich gestów i wypłakując się na piersi „społeczności międzynarodowej".

A potem już można z czystymsumieniem wprowadzać kapitalizm z „ludzką twarzą" – twarzą brodatego zbira, który zamieni oliwkowy mundur na garnitur od Armaniego.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Kilka lat temu do śniadaniowego pasma hiszpańskiej telewizji publicznej zaproszono parę mieszkających w Madrycie Kubańczyków. Prowadzący pytał ich m.in. o specjały karaibskiej kuchni, przypominając, że jednym z najpopularniejszych dań na Półwyspie Iberyjskim jest arroz a la cubana, czyli ryż po kubańsku. „Jak wszyscy wiecie, składa się z ryżu, sosu pomidorowego, smażonego banana i sadzonego jaja" – stwierdził z promiennym uśmiechem prezenter. „Zaraz, zaraz, to nie do końca tak..." – wtrącił się gość z Kuby. „Ryż i banan, owszem. Ale jajko? Na jajka nas nie stać...".

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?