W artykule tym czytamy: „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim, i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich (...) udzieli pomocy stronie lub stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie (...) działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego".
Poczucie bezpieczeństwa sojuszników opiera się więc na wzajemnym zaufaniu – na przekonaniu, że w razie wojny sygnatariusze przyjdą z pomocą. Dawno już temu, w roku 1990, zakładałem w Polsce Klub Atlantycki. Dążyliśmy do przystąpienia RP do NATO; stało się tak w roku 1999. Dążyliśmy do tego, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że artykuł piąty nie ustanawia żadnego automatyzmu. Kluczowy zwrot brzmi: „uzna za konieczne" – a diabli wiedzą, czy Amerykanie „uznają za konieczne" bronić wschodnioeuropejskich członków przed jakimś „wyprostowaniem" granicy albo „uwzględnieniem faktów etnicznych".
Współcześni sekretarze generalni NATO – obecny, Norweg Jens Stoltenberg, i jego poprzednik, Duńczyk Anders Fogh Rasmussen, wielokrotnie i coraz surowiej krytykowali imperialistyczną politykę zagraniczną Władimira Putina. I ku powszechnej uldze za każdym razem spotykali się z pełnym poparciem rządu USA.
Niepewność co do spoistości paktu pojawia się z innej, południowoeuropejskiej strony. Najbardziej ostentacyjny w wyrażaniu wątpliwości wobec potępiania zaboru Krymu przez Rosję był premier Węgier Viktor Orbán.
Węgry weszły do NATO w roku 1999 i wtedy patrzyły krzywo na jednoczesne, rzekomo niezasłużone, wstąpienie Polski do paktu. Dziś dystansują się wobec naszej krytyki agresywnych poczynań Putina.