Nie ustają komentarze po ogłoszeniu koalicji wyborczej Polskiego Stronnictwa Ludowego i środowiska politycznego Pawła Kukiza, która na wspólne listy zabrać próbuje długą polityczną tradycję i ducha politycznej rebelii. I choć szanse tego wyborczego aliansu oceniane są dość różnie, wszyscy zgadzają się w jednym. Od wyborczego wyniku rodzącej się właśnie Koalicji Polskiej zależeć może za dwa miesiące nie tyle, kto wygra wybory, ile kto i jak rządził będzie Polską.
Warto więc poważnie się zastanowić nad politycznymi szansami tego wyborczego projektu, a zwłaszcza nad perspektywami politycznymi ludowców, którzy – nikt nie ma chyba co do tego wątpliwości – są jego gospodarzami.
Pragmatyzm na wojnie
Odkładając więc na razie na bok kwestię antysystemowego wiana, jakie do nowego politycznego związku wniesie środowisko Pawła Kukiza, zacznijmy od tego, że wychodząc z Koalicji Europejskiej i kończąc de facto jej żywot, sami ludowcy dokonali swego rodzaju politycznej rebelii, podejmując zarazem – czego nie ukrywają – dość politycznie istotne ryzyko. Nie sposób bowiem nie zauważyć, że tłuste lata politycznej stabilności rządzona dziś przez prezesa Władysława Kosiniaka-Kamysza partia zdaje się mieć za sobą.
Minął czas, gdy spokojnie przekraczając próg w kolejnych wyborach parlamentarnych, budowała ona swą solidną pozycję i wpływy przede wszystkim na poziomie samorządowym i lokalnym, głównie w obszarach wiejskich. Trudno uznać za sukces ludowców ostatnie wybory samorządowe z roku 2018 (zwłaszcza w porównaniu z tymi z roku 2014), nie mówiąc już o całej serii wyborów parlamentarnych, w których regularnie tracą oni wyborców – z ponad 1,4 mln w roku 2007 do niespełna 800 tys. w 2015. Dziś trudno też wskazać na mapie wyborczej Polski jednoznacznie peeselowskie polityczne bastiony, za które kiedyś uznać można było choćby północne Mazowsze, część Świętokrzyskiego czy Lubelszczyzny.
Przyczyny takiego obrazu są zapewne złożone. Zaliczyć można do nich i rozmaite afery sprzed lat, i zbyt późne postawienie przez ludowców na polityków młodszego pokolenia, i fakt, że czynni zawodowo rolnicy stanowią coraz mniejszą część mieszkańców wsi, i naturalną w polityce cenę, jaką płaci się za długoletnie bycie u władzy, zwłaszcza jako mniejszy koalicjant.