Już przed seansem „Smoleńska" Antoniego Krauzego przypuszczałem, że to, jaki ten film będzie – dobrze lub źle zrealizowany, z porywającą albo nużącą fabułą – w zasadzie może nie mieć znaczenia. Obawiałem się też – pomny obejrzanego zwiastuna i znanych perturbacji z przesunięciem premiery – że może to być artystyczna katastrofa ocierająca się o filmowy kicz.
Szczęśliwie obawy te nie całkiem się sprawdziły. Film ma swoją spójność, zamysł konstrukcyjny i ideę przewodnią, choć całościowo, pod względem estetycznym i warsztatowym, jest raczej nieudany, pozbawiony kunsztu, oparty na zbyt oczywistych kliszach. Nie miejmy jednak złudzeń: to nie artystyczny aspekt „Smoleńska" od tygodnia rozpala do czerwoności rodzimą sferę publiczną. Ten film nie powstał przecież po to, żeby być dobry.
Głos upokorzonych
„Smoleńsk", jak żadna inna polska produkcja fabularna ostatnich lat, dojmująco obnaża przerażającą fasadowość rodzimej debaty publicznej. Można przewrotnie uznać to za jego ukryty walor. Jałowość sporu, który rozgorzał spontanicznie tuż po katastrofie i został podsycony decyzją o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu, jest uchwycona w filmie tyleż fotograficznie, co groteskowo. Scena, w której pomiędzy protestującymi pod Wawelem młodymi ludźmi dostrzec można trójkę Azjatów, tylko pozornie wskazuje na realizacyjną fuszerkę czy dyletantyzm ekipy Krauzego.
Może reżyser bądź scenarzyści (przy „Smoleńsku" pracowało ich aż czterech) chcieli nam przez to coś powiedzieć? Na przykład, że ten protest to zmontowana hucpa i trzeba było do niej ściągnąć aż nie-Polaków, bo wystarczająco wielu rdzennych obywateli nie mogłoby w czymś tak obrzydliwym uczestniczyć? Cóż z tego, że scena ta ocieka subtelnością przekazu rodem z taniej telenoweli, skoro jest zapisem realnych emocji i prawdziwych wątpliwości? Również dlatego nie powinien dziwić brak większego wyeksponowania w „Smoleńsku" krótkiej chwili narodowej jedności i autentycznej żałoby po śmierci prezydenta, którą przez pierwsze dni po katastrofie odczuwali wszyscy, od lewicy po prawicę, od konserwatystów po liberałów.
Twórców „Smoleńska" ten podniosły moment jakby w ogóle nie interesował. Krauze z marszu zastępuje obraz powszechnej zadumy nad tragedią portretami zdemaskowanych „zdrajców": granego przez Jerzego Zelnika demonicznego dyplomaty, powiązanego zapewne z WSI, a także kreowanego przez Redbada Klijnstrę cynicznego szefa stacji telewizyjnej o wdzięcznej nazwie TVM-Sat. „Smoleńsk" całkiem świadomie odarty jest z metafizyki, ze współczucia, ze wszelkich potencjalnie jednoczących momentów żalu i smutku. Jego głównym celem jest bowiem wskazanie i oskarżenie winnych, a co za tym idzie – wykrzyczenie skrywanych przez lata przez „lud smoleński" upokorzeń.