Filip Memches o polskiej polityce: Konflikt śmiertelny

W Polsce nie może być normalnego sporu, bowiem PiS i opozycja odbierają sobie wzajemnie prawo do uczestnictwa w życiu politycznym – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 27.12.2016 18:58 Publikacja: 26.12.2016 18:56

Filip Memches o polskiej polityce: Konflikt śmiertelny

Foto: Fotorzepa

Jak bumerang wraca w polskiej debacie publicznej postulat pokoju społecznego. Trwająca od dziesięciu dni zawierucha w parlamencie to kolejny pretekst do snucia rozważań o tym, czy Polacy mogą się ze sobą spierać w sposób normalny. Czyli taki, który charakteryzuje dojrzałe demokracje w krajach zachodnich, będących bądź co bądź od 27 lat wzorem do naśladowania dla polskich polityków.

Problem polega na tym, że w przypadku Polski mamy do czynienia z marzeniami, których obecnie nie da się spełnić. Dlaczego? Przyczyny tkwią głównie w historii, która kładzie się cieniem na teraźniejszości.

III Rzeczpospolita powstała jako państwo postkomunistyczne. Transformacja ustrojowa stworzyła określone warunki polityczne i ekonomiczne – dogodne dla osób wywodzących się z PRL-owskiego aparatu władzy, a niekorzystne dla tych, które pozbawione były „dojść" umożliwiających im awans społeczny. To właśnie taki stan rzeczy skłonił w roku 1992 Jarosława Kaczyńskiego do sformułowania tezy, że zasadniczą patologią polskiego życia publicznego jest „układ". Ówczesny szef Porozumienia Centrum miał na myśli „czworokąt" składający się z ludzi ze służb specjalnych, środowisk przestępczych, wielkiego biznesu i okrągłostołowej klasy politycznej.

Znamienne, że i sam Kaczyński brał udział w obradach Okrągłego Stołu, lecz wystarczyło, że po czerwcowych wyborach roku 1989 sytuacja polityczna nabrała dynamiki, a wystąpił z hasłem „przyspieszenia", co w skrócie oznaczało rozprawę z postkomunizmem. Przyszły lider Prawa i Sprawiedliwości bardzo szybko został jednym z głównych wrogów establishmentu III RP. Warto przypomnieć, że Hanna Suchocka jako premier rządu postsolidarnościowego (lata 1992–1993) uważała PC za ugrupowanie antypaństwowe, a Sojusz Lewicy Demokratycznej za konstruktywną opozycję.

Z dzisiejszej perspektywy diagnozy Kaczyńskiego z lat 90., nawet jeśli wtedy trafne, trącą anachronizmem. Integracja europejska i globalizacja zrobiły swoje. Weźmy choćby oskarżanego przez PiS o służbę obcym interesom Donalda Tuska. Jego rząd zdecydował się na demontaż OFE i renacjonalizację systemu emerytalnego, czym naraził się wielkim graczom międzynarodowym.

Polska drugiej dekady XXI stulecia jest więc innym krajem, niż była ćwierć wieku temu – nie ma tu mowy o jednym „układzie" trzęsącym państwem. Ścierają się ze sobą różne grupy interesów, a władza ekonomiczna wymyka się władzy politycznej.

Nie oznacza to jednak, że konflikt, który rozpoczął się w roku 1990 wraz z „wojną na górze", odszedł w przeszłość. Kaczyński pozostał politycznym reprezentantem tej – jak się okazało – znacznej części polskiego społeczeństwa, która w wymiarze ekonomicznym nie załapała się na profity z transformacji ustrojowej czy też w sferze symbolicznej została zdegradowana do poziomu pogardzanego przez establishment III RP „ciemnogrodu".

PiS, dokonując w ciągu minionego roku radykalnych zmian politycznych, przy okazji wyraził swój stosunek do takich sił, jak Platforma Obywatelska, Nowoczesna i – w mniejszym stopniu – Polskie Stronnictwo Ludowe. Partia Kaczyńskiego na wszelkie możliwe sposoby te formacje jako reprezentantów establishmentu III RP delegitymizuje. Ale jest to przecież delegitymizacja wzajemna. Niegdyś PC, a potem PiS były przez elity okrągłostołowe traktowane jako organizacje wywrotowe – takie, które należy wykluczyć z głównego nurtu debaty publicznej. Tak więc sprawujący obecnie w Polsce władzę obóz odpłaca pięknym za nadobne.

To nie wróży pokoju społecznego. Wyjścia zaś są dwa: albo Prawo i Sprawiedliwość całkowicie unicestwi establishment III RP, albo z kolei ten przetrwa jakoś rewolucję Kaczyńskiego i cudem odzyska władzę, a następnie zemści się na PiS tak, że z ugrupowania tego nic nie zostanie.

Tyle że w obu wariantach pozostaje jeszcze duża część wyborców stojąca za obozem, który ostatecznie ma zniknąć. A jej zdelegitymizować się już nie da.

Jak bumerang wraca w polskiej debacie publicznej postulat pokoju społecznego. Trwająca od dziesięciu dni zawierucha w parlamencie to kolejny pretekst do snucia rozważań o tym, czy Polacy mogą się ze sobą spierać w sposób normalny. Czyli taki, który charakteryzuje dojrzałe demokracje w krajach zachodnich, będących bądź co bądź od 27 lat wzorem do naśladowania dla polskich polityków.

Problem polega na tym, że w przypadku Polski mamy do czynienia z marzeniami, których obecnie nie da się spełnić. Dlaczego? Przyczyny tkwią głównie w historii, która kładzie się cieniem na teraźniejszości.

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę