To duże zaskoczenie, zwykle bowiem im więcej ludzie zarabiają, tym mniejszy odsetek ich dochodów pochłania zaspokajanie podstawowych potrzeb żywieniowych. W końcu nasze żołądki mają pewne ograniczenia i w pewnym momencie już więcej nie jesteśmy w stanie skonsumować. W bogatych społeczeństwach Zachodu rodziny przeznaczają na jedzenie raptem 10–15 proc. swoich budżetów, u nas – wciąż prawie 25 proc.

Do tej pory tak było i w Polsce – z roku na rok powolutku podstawowe wydatki zajmowały coraz mniej miejsca w naszych budżetach. Aż do 2016 r. Ciekawe, bo to właśnie od tamtego roku dochody Polaków zaczęły szybciej rosnąć (pojawiło się 500+ i przyspieszył wzrost wynagrodzeń). Jak to wyjaśnić?

Koncepcji może być wiele. Można przypuszczać, że Polacy zaczęli się objadać na potęgę i wraz ze wzrostem zamożności stali się obżartuchami. Albo że zaczęli kupować więcej żywności z tzw. wyższej półki. Zamiast taniej wędliny pompowanej wodą kupują szynki rzemieślniczego wyrobu, a zamiast serwować na obiad mrożoną kostkę rybną, wykosztowują się na świeżego łososia.

Ale można też sobie wyobrazić, że wbrew pozorom wciąż jesteśmy bardzo ubogim społeczeństwem. Że dotychczas byliśmy tak biedni, iż chodziliśmy niedożywieni albo musieliśmy oszczędzać nawet na jedzeniu. Teraz zaś, gdy sytuacja trochę się poprawiła, w pierwszej kolejności zaczęliśmy nadrabiać zaległości w tych podstawowych kategoriach.

W końcu może być też całkiem proste wytłumaczenie – żywność drożeje szybciej, niż rosną nasze dochody, stąd i udział wydatków na jedzenie rośnie. Choć to przykre dla naszych portfeli, wolę takie wyjaśnienie. Lepiej trochę się pomęczyć z inflacją, niż odkryć, iż wciąż jesteśmy społeczeństwem biedy.