Dwadzieścia dolarów – odpowiadałem w 1989 r. na pytania pracujących ze mną nad fiordami Norwegów, ileż to się zarabia w Polsce. „Dziennie?". „Nie, miesięcznie" – mówiłem, wywołując niedowierzanie. Dzisiaj w firmach w naszym kraju zarabia się średnio 1350 dol., ale mamy apetyt na więcej. I politycy obiecują go zaspokoić. Przed ostatnimi wyborami snuli miraże państwa dobrobytu i dogonienia Niemców w 21 lat. Firma Grant Thornton mocniej stoi na ziemi, bo szacuje, że osiągnięcie średnich zarobków w UE przy obecnym tempie zajmie nam 50 lat. A więc niezależnie od dużego przybliżenia takiej prognozy to zadanie na pokolenia. Kto nie ma cierpliwości, może pójść na skróty i wybrać emigrację. My, którzy zostajemy w kraju, musimy jednak sami szukać rozwiązań.
Przede wszystkim trzeba pewne obszary polityki (nie tylko gospodarczej) wyłączyć z partyjnych sporów. Po pierwsze, emerytury. Trzeba wynegocjować rozwiązania zachęcające seniorów do odchodzenia w stan spoczynku jak najpóźniej – by swoimi świadczeniami w mniejszym stopniu obciążali młode pokolenie.
Po drugie, demografia. Problemu nie da się złagodzić bez wsparcia pozwalającego kobietom łączyć macierzyństwo z pracą: od darmowych żłobków i przedszkoli po akceptację przez pracodawców elastycznych godzin pracy. Im więcej nas będzie pracowało, tym szybciej rosnąć będą gospodarka i płace.
Po trzecie, dialog społeczny – zwłaszcza w przypadku płacy minimalnej. Niech jej podwyżkę negocjują co roku związki z pracodawcami. Wyborcza obietnica skoku aż o 80 proc. w cztery lata to awanturnictwo niszczące tysiące firm.
Po czwarte, trzeba zachęcać Polaków, by oszczędzali długoterminowo. Oszczędności krajowe, których nam brakuje, są stabilniejszym paliwem dla inwestycji niż zadłużanie się za granicą. Cieszyłbym się, gdyby rząd i opozycja znalazły wspólny język w sprawie PPK, a władza nie niszczyła zaufania obywateli, dybiąc na 15 proc. ich pieniędzy w OFE.