Co więcej – w tej rybnej biurokracji jest metoda. Tych, którzy łowią nielegalnie, tak jak nielegalnie podrabia się markowe ciuchy, spotka ostracyzm ze strony ich odbiorców.

Istnieje jednak zasadnicza różnica. Torebki Vuittona czy garnitury Hugo Bossa mogą być produkowane do kresu istnienia tych firm. Nie wymrą nagle jak dorsze w Bałtyku.Paradoksalnie dzięki konfliktowi o dorsza Polska wkroczyła na drogę testu konsumenckiej świadomości.

W krajach rozwiniętych konsumenci zwracają uwagę na to, skąd pochodzi i jak jest wytwarzana żywność, którą jedzą. Począwszy od kawy fair trade, z której większość przychodów trafia do biedniejących za sprawą dużych koncernów kolumbijskich plantatorów, po mięso ze zwierząt hodowanych w bardziej humanitarnych warunkach. Kolumbijscy plantatorzy mieli dużo mniej fartu niż polscy rybacy.

Zanim świat zaczął myśleć w kategoriach fair trade czy wpadł na pomysł konsumpcyjnego humanitaryzmu (o ile to w ogóle możliwe), żyli oni przez kilkadziesiąt lat na skraju biedy. Polscy rybacy mogą przestawić się dużo szybciej.

Ale zalet przebrzmiałego konfliktu jest nieco więcej. Bo rozmowa Warszawy z Brukselą przebiegała dotychczas jak dialog głuchego ze ślepym. Bruksela nie widziała rybaków, którzy nie mają czego sprzedawać, a Warszawa nie słyszała o rybach, których brakuje. Na szczęście głuchy próbował usłyszeć, a ślepy z trudem, ale jednak zobaczył.