W przyszłym roku budżet ma być wspaniały. Deficyt będzie mniejszy o blisko 9 mld zł (jedna trzecia tegorocznego). Wydatki wzrosną nieznacznie, bo tylko o niecałe 20 mld zł, a więc realnie o 3,5 proc., czyli mniej, niż wyniesie zapowiadany wzrost PKB (5 proc.). Za to dochody powiększą się bardzo istotnie, bo aż o 29 mld zł, czyli o 10 proc. (realnie o 7,3 proc.).
Wskaźniki te są tak bardzo optymistyczne, że rodzi się wątpliwość, czy są realne, czy raczej przejdą do historii poezji fiskalnej. Założenie, że produkt krajowy zwiększy się o 5 proc., gdy we wszystkich krajach koniunktura się pogarsza, a Irlandia – wieloletni prymus w tej dyscyplinie – w pierwszym kwartale odnotowała spadek PKB, jest bardzo optymistyczne.
Z kolei dochody mają rosnąć w tempie o ponad 2 pkt proc. szybszym niż PKB. Na zdrowy rozum oznacza to zwiększenie relacji podatki – PKB, a więc wzrost fiskalizmu. Jednocześnie ma dojść do trzech redukcji podatkowych, z których dwie – przejście na stawki 18 i 32 proc. oraz powiększenie ulg prorodzinnych – zmniejszą dochody z PIT o 15 mld zł, a trzecia – zmniejszenie składki rentowej – musi powiększyć wydatki (wyższa dotacja dla ZUS) o 12 mld zł. W sumie ubytek wyniesie 27 mld zł i tyle budżet musi wygospodarować, zwiększając dochody i racjonalizując wydatki.
Łącznie zatem dochody muszą być wyższe aż o 44 mld zł (prawie 15 proc. tegorocznych), a wydatki mogą wzrosnąć tylko o 8 mld zł, czyli mniej niż zakładana inflacja. To pierwsze wydaje się mało prawdopodobne, to drugie jawi się wręcz jako nieprawdopodobne, gdy 75 proc. wydatków ma charakter sztywny i wynika z odrębnych ustaw.
Czy mimo to istnieje szansa na wykonanie tak ambitnego budżetu? Pomijając możliwość osiągnięcia w tym roku lepszego wyniku, co da budżetowi pewną zakładkę (ale tylko kilka miliardów złotych), szansy należy upatrywać tylko w jednym – wyższej inflacji. Można śmiało postawić drożejące orzechy przeciwko taniejącym dolarom, że stopa inflacji przyjęta przy konstrukcji budżetu – 2,9 proc. – będzie niższa od faktycznej.