Inaczej decyzja George’a W. Busha zda się psu na budę. Co ciekawe, pieniądze zostaną wypłacone pod znacznie mniejszymi restrykcjami, niż planowano. Nie zostanie m.in. powołany tzw. car motoryzacji, który miał kontrolować każdy przelew powyżej 100 mln dol. Ale GM i Chrysler muszą m.in. poważnie ograniczyć zarobki i sprzedać niektóre składniki majątku, m.in. samoloty. I do 31 marca 2009 r. mają udowodnić, że czują się lepiej. Inaczej pieniądze będą musiały zwrócić i... upaść.

Ratowanie Chryslera i GM (bo Ford stwierdził, że na razie poradzi sobie sam) będzie bardzo ciekawym studium skłonności do ustępstw ze strony związków zawodowych. Wszak to wywalczone przez nie kolejne przywileje były jednym z głównych powodów dzisiejszych problemów gigantów. I nawet bardziej niż realna perspektywa upadku koncernów nie zmusiła związków do specjalnych ustępstw w tej materii. Owszem, odpuściły nieco w kwestii potężnych funduszy zdrowotnych, ale do obniżki pensji były nastawione negatywnie. Przywódcy związkowi przyjęli do wiadomości kryzys, nawet ramię w ramię z zarządami bronili swoich firm, ale tylko dlatego, by chronić przywileje.

Fabryki Nissana, Hondy czy Toyoty w USA płacą pracownikom o ok. połowę mniej niż w Detroit, nie są też obciążone gigantycznymi kosztami socjalnymi. Czy związkowcy w Detroit zrozumieją, że teraz tak się będzie produkować samochody? A stawką jest, uwzględniając poddostawców, ok. 2 mln etatów...

[ramka][link=http://blog.rp.pl/romanski/2008/12/20/kosztowna-terapia-amerykanskiej-motoryzacji/]Skomentuj[/link][/ramka]