Już od dłuższego czasu mamy do czynienia z całkiem stabilnym scenariuszem dla Polski. Wzrost gospodarczy na ten rok? Około 3 procent. Inflacja? W najgorszym przypadku w pobliżu celu NBP.

Poza tym sytuacja w bilansie płatniczym pod kontrolą, finanse publiczne na dobrej drodze do lepszego wyniku niż ten założony w ustawie budżetowej, a stopy procentowe bez zmian przynajmniej do późnej drugiej połowy tego roku. Nawet liczne anomalie pogodowe nie przynoszą większych przeszacowań. Nuda, nuda, nuda.

Jednak zawsze, gdy scenariusze gospodarcze stają się zadziwiająco jednomyślne, przypomina mi się scena z „Poszukiwaczy zaginionej arki”. Scena, w której Indiana Jones na reprymendę: „Pospieszmy się, tu nie ma się czego obawiać” spokojnie odpowiada „I to mnie właśnie niepokoi”. Podobnie dziś, gdy wszystko wskazuje na niezakłóconą kontynuację stopniowego ożywienia, warto popatrzeć na niespokojne otoczenie naszej gospodarki.

Wśród mniej lub bardziej prawdopodobnych czynników ryzyka wybijają się pytania o rozdźwięk pomiędzy rynkami a gospodarką. Bieżące wydarzenia pokazują bowiem, że rynkowi optymiści, którzy na początku tego roku zaczęli wierzyć, że kryzys dobiegł końca, po raz kolejny zbyt pospiesznie ogłosili koniec problemów. Sytuacja na świecie wciąż przypomina chaotycznie gaszony pożar, który czasem przycicha, by za chwilę, w innym miejscu wybuchnąć z większą siłą. Nie można więc nie niedoceniać siły i trwałości globalnych zawirowań.

Jak długo jeszcze może trwać tak wyraźna rozbieżność pomiędzy sytuacją rynkową a fundamentalną? Czy lepsze fundamenty stopniowo uspokoją nerwowych inwestorów, czy też nerwowe rynki w końcu zagrożą sferze realnej? I czy w każdym z tych scenariuszy Polska pozostanie spokojną, zieloną wyspą? Nie ma przekonującej odpowiedzi na te dylematy. Wbrew pozorom powyższe dywagacje nie są jeszcze jedną próbą straszenia kryzysem. To sugestia, by z dystansem patrzeć na scenariusze, nawet te najbardziej wiarygodne.