My – czyli światowa gospodarka. A sposobów na wychodzenie z kryzysu było już całkiem sporo. Najpierw wydawało się, że wystarczą setki miliardów rzucane przez banki centralne, które miały oliwić tryby systemów finansowych, a wraz z nimi gospodarek. Chwilę potem duże pieniądze – tym razem mieliśmy już do czynienia z realnym kosztem dla podatników – musiały wydawać poszczególne rządy na wzmacnianie banków uginających się pod ciężarem złych kredytów. A wszystko to w warunkach niespotykanie niskich stóp procentowych.

W walce z kryzysem dawno już odeszliśmy od stosowania standardowych metod. Najwyraźniej teraz przychodzi czas najprostszych rozwiązań. Trudno inaczej potraktować ostatnie pomysły konkurencyjnego osłabiania walut. Cel jest prosty: im słabsza waluta, tym bardziej konkurencyjny eksport jej posiadacza. Ale jeśli na ten sam pomysł równocześnie wpada wiele krajów – z czym mamy do czynienia właśnie w tej chwili – nikt nie odnosi korzyści. Jedynym wymiernym skutkiem może się natomiast okazać masa pustego pieniądza wykreowanego na potrzeby dewaluacji. A później wzrost inflacji. W skali globalnej to nie wydaje się dziś szczególnym problemem. Ale czy tak samo będzie za pół roku?

Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie, co to wszystko oznacza dla nas. Z perspektywy naszej gospodarki jasne jest, że i my nie możemy sobie pozwolić na umocnienie waluty, co ogranicza np. możliwości podnoszenia stóp procentowych. Szersze spojrzenie każe się zastanowić, czy nie jest aby tak, że pomysły na walkę z kryzysem powoli się wyczerpują?