Podczas wczorajszej wizyty w Brukseli minister finansów skupił się na przekonywaniu, że możliwe jest odłożenie w czasie spełnienia zobowiązania wobec Komisji Europejskiej (deficyt poniżej 3 proc. PKB w 2012 r.), i nie wskazał, jak zamierza to osiągnąć. Póki minister finansów nie pokaże sposobu spełnienia fiskalnego kryterium z Maastricht, można przyjmować, że jedyną jego, ba – naszą, nadzieją jest kondycja gospodarki. Im wyższe tempo wzrostu gospodarki, tym lepsze wskaźniki deficytu.

Wielu mogłoby powiedzieć, że Bruksela dyktuje nam warunki i nie ma co się uginać, ale w tym wypadku takie podejście jest błędne. Dobrze, że jest strażnik, który będzie pilnował tego, by nasze finanse publiczne nie rozsypały się. Zwłaszcza w sytuacji, gdy polska strona ma, jak widać, dość luźne podejście do nałożonych na nas zobowiązań.

Spór z Brukselą w tym wymiarze na pewno się nam nie opłaca, zwłaszcza że rynki finansowe nie lubią takich „zawodników“. Dotąd polski rząd mógł się cieszyć kredytem zaufania u inwestorów, status zielonej wyspy nam pomagał, ale teraz powoli zdaje się nadchodzić czas, gdy zapytają: co w końcu zrobicie? Reakcje wskazują, że zabiegi księgowe z OFE to za mało.

– Widzimy duży rozrzut pomiędzy samozadowoleniem ministra Rostowskiego i Ministerstwa Finansów a krytycznym podejściem rynków finansowych do 8 proc. deficytu sektora, które rodzi ryzyko dalszego redukowania dużych pozycji zagranicznych inwestorów na polskim rynku długu – napisali niedawno ekonomiści ING Banku w nocie do klientów. To zdanie mówi wszystko.