Warto przypomnieć dwie ważne przesłanki reformowania. Pierwsza – od reform nie można uciec. Dziś reformowanie gospodarek jest bezwzględnie konieczne. Wymaga tego nie tylko przyspieszona globalizacja, pojawianie się nowych zjawisk i procesów, ale też odpowiedzialność za losy przyszłych pokoleń. Druga przesłanka mówi, że choć każda reforma wymaga kosztów i wyrzeczeń, to efekty skutecznych zmian wynagrodzą je w dwójnasób.
Opublikowany niedawno artykuł premiera podsumowujący działalność rządu skłonił mnie do powrotu do – wydawało mi się już zakończonego – sporu o strategię reformowania gospodarki i państwa. Upraszczając, można go sprowadzić do pytania: czy reformować małymi krokami czy radykalnie. Big-bang, zwany też kuracją szokową, czy stopniowe, etapowe reformy.
Jestem zwolennikiem tezy o większej skuteczności reform radykalnych. Mniejsza skuteczność metody małych kroków wynika z faktu, że ich efekty zwykle rozmywają się w czasie. Jednorazowe zdecydowane działanie wydaje się skuteczniejsze. Potwierdzeniem tej tezy były efekty początków transformacji w Polsce. Dzięki nim przy znacznie gorszej niż w innych krajach sytuacji wyjściowej udało się przejść najłagodniejszą i najkrócej trwającą w regionie recesję.
Jednym z warunków powodzenia radykalnych reform jest uzyskanie przez rządzących poparcia społecznego. Ostatnie lata przynoszą spektakularne przykłady poparcia dla niepopularnych reform, choćby w Estonii czy Wielkiej Brytanii. W Grecji reformie wydatków publicznych towarzyszy silny sprzeciw społeczny, co jednak jej nie hamuje.
Sytuacja Polski jest odmienna. Radykalizm reform jest ograniczany zarówno nieszczęsnym syndromem zielonej wyspy, jak i trudno zrozumiałą obawą rządzących przed doprowadzeniem do wyrzeczeń jakiejkolwiek grupy społecznej. Trwa nieustanne poszukiwanie "mniejszego zła". Wystarczy wspomnieć podniesienie VAT czy zmarginalizowanie OFE, czemu nie towarzyszą głębsze działania systemowe.