Z ustalaniem opłat za energię co roku jest tak samo. Energetycy zaczynają zwykle od mocnego uderzenia i propozycji podwyżki nawet o kilkanaście procent, potem Urząd Regulacji Energetyki mówi nie, energetyka koryguje wnioski, urząd znów mówi nie, a potem i tak się dogadują, a rachunki za energię idą w górę. Jak będzie w tym roku? Przekonamy się niebawem.
Dziś prezes URE zapowiedział, że w środę zamierza wysłać do sprzedawców wezwania do korekty w dół propozycji podwyżek (spółki chciały wzrostu cen o 6,4 - 10,6 proc.). Za kilka dni przekonamy się, jak firmy zweryfikują swoje oczekiwania. Choć jeszcze w październiku wydawało się, że będą mogły mieć dość mocny argument w ręku, by podnieść ceny, tak teraz główny argument pada.
O co chodzi? Otóż w październiku kopalnie węgla kamiennego (z niego wytwarza się w Polsce ponad 60 proc. energii elektrycznej) zaczęły od negocjacje cenowe od wysokiego C mówiąc nawet o 20 proc. podwyżkach cen paliwa dla elektrowni. Tyle, że podwyżka węgla nawet o 20 proc. to maksymalnie 10 proc. wzrostu ceny energii elektrycznej (tak naprawdę bowiem w fazie końcowej, czyli gniazdku węgiel stanowi ok. 14 proc. ceny prądu). Jednak po tygodniach negocjacji wzrost cen paliwa będzie jednocyfrowy i to raczej, jak podkreślają przedstawiciele spółek węglowych, nawet symboliczny.
Oczywiście produkcja energii to nie tylko paliwo, ale także np. przesył. Stąd wysokie oczekiwania energetyków. Zastanawia mnie tylko, jak rozwiązać to równanie czynników zależnych. Bo gdy kilka lat temu z powodu kryzysu spółki węglowe obniżały ceny węgla, energetyka nie wnioskowała do URE o obniżki cen energii dla odbiorców indywidualnych.
Widocznie więc jest to trochę tak, jak z cenami paliw na stacjach benzynowych. Gdy ropa na świecie drożeje, słyszymy, że benzyna na stacjach drożeje z tego właśnie powodu. Ale gdy ceny ropy spadają, stacje dość opornie dostosowują się do tego trendu i tłumaczą, że nadal mają stare zapasy paliwa. Oczywiście droższego.