Aby to osiągnąć, przystawiają na receptach pieczątkę „refundacja do decyzji NFZ", zamiast zakreślać pola uprawniające pacjentów do zakupu leku ze zniżką.
Media pełne są historii starszych ludzi, przerażonych wizją, że nie będą mogli sobie pozwolić na leki, które dotąd kupowali. Opowiadających o przestraszonych, schorowanych emerytach, stojących przed końcem roku w długich kolejkach, by wykupić zapas lekarstw po cenie, do której byli przyzwyczajeni. Opowiadających o aptekach, które bojąc się, czy NFZ będzie ostemplowane recepty honorować, w nowym roku zażądały od kupujących po kilkaset czy nawet kilka tysięcy złotych za lekarstwa, które dotąd kosztowały kilkadziesiąt złotych.
Oczywiście jasne jest dla mnie to, że finanse publicznej służby zdrowia nie są workiem bez dna. Muszą być lepiej kontrolowane niż do tej pory, co ma prawo nie podobać się ani firmom farmaceutycznym, ani lekarzom. Nie mam jednak zamiaru bronić w tym felietonie całości ustawy refundacyjnej. Publicznie wielokrotnie zgłaszałem zastrzeżenia do części proponowanych w niej rozwiązań, bardzo wygodnych dla NFZ, ale niekoniecznie dobrze służących funkcjonowaniu opieki zdrowotnej w Polsce.
Nie mam również pretensji do lekarzy o to, że nie podoba im się narzucanie dodatkowych obciążeń administracyjnych, a zwłaszcza obowiązku sprawdzania statusu ubezpieczeniowego pacjentów. Nawet jeśli jest to niezbędne, nie powinno być wprowadzane wraz z systemem kar wówczas, gdy państwowy ubezpieczyciel od lat nie wywiązywał się z obowiązku stworzenia systemu informatycznego, który pozwalałby lekarzom szybko zweryfikować oświadczenia pacjentów. Jest to niewątpliwie próba przerzucenia przez niewydolną biurokrację znacznej części swoich obowiązków na lekarzy.
Innymi słowy, nie dziwi mnie wcale sam spór. Nie mam też pretensji do żadnej ze stron, że twardo broni swoich interesów i że nie podobają jej się propozycje strony przeciwnej. Nie dziwię się, że nikt nie chce ustąpić.