Kryzys fiskalny w krajach europejskich ma wspólne praprzyczyny. Po pierwsze, obywatele chcieli mieć wyższy standard życia niż wynikający z poziomu PKB. Po drugie, dyscyplina podatkowa w tych krajach była słaba. Po trzecie, partie rządzące doszły do władzy, składając nierealistyczne obietnice, a potem bały się z nich wycofać. Dlatego powiększały zadłużenie i starały się nie zauważać szarej strefy.
W Polsce, plasującej się niezbyt wysoko pod względem wskaźników deficytowo-zadłużeniowych, owe praczynniki są trwale obecne. Ludzie narzekają, że „ceny mamy zachodnie, a płace wschodnie". Wszystkim marzą się zarobki takie jak w Niemczech (przy niezmienionej wydajności pracy). Partie to obiecują. O słabej dyscyplinie podatkowej świadczy nie tylko duża szara strefa, ale także rekordowo niska, na tle Europy, ściągalność abonamentu RTV.
Co gorsza, w najbliższym czasie może się pojawić mechanizm, który skutecznie zamieni owe praczynniki w faktyczną dewastację finansów publicznych. Chodzi o referenda, w których obywatele będą pytani, czy chcą być bogatsi.
Pierwsze takie referendum, dotyczące wydłużenia wieku emerytalnego, przygotowują: SLD, „Solidarność" i OPZZ. Nie wątpię, że uda się im zebrać sto tysięcy podpisów. Z góry wiadomo też, że ponad 50 proc. obywateli powie, że nie chce pracować dłużej, a wręcz przeciwnie – woli pracować krócej (jest taki projekt OPZZ). Po sukcesie tego referendum można by przeprowadzić inne: w kwestii podwyższenia płac minimalnych (de facto wszystkich wynagrodzeń) i zachowania przywilejów pracowniczych. Wyniki powinny być podobne.
Warto się zastanowić nad sensem referendów w sprawach gospodarczych, zwłaszcza gdy ich efektem ma być wzrost korzyści (nominalnie). A jeśli uniknięcie referendum emerytalnego nie jest możliwe, spróbujmy sformułować warunki jego logicznej poprawności.