Widać jednak wyraźnie, że siły na świecie rozłożyły się: Niemcy kontra reszta świata. Nie udało się załatwić podczas konferencji G20 w Meksyku nowych pieniędzy na ratowanie gospodarki europejskiej i zbudowanie skutecznej zapory, a po to Niemcy tam pojechali. Natomiast widać było, że Amerykanie z chęcią przyjęli przywództwo na świecie, czego dobitnym dowodem były połajanki sekretarza skarbu, Timothy Geithnera pod adresem Europy (czytaj Niemców). Geithner przy tym potraktował swojego niemieckiego odpowiednika, Wolfganga Schaeuble jak sztubaka domagając się nowych reform, a Schaeuble dał się zepchnąć do defensywy i jak uczeń tłumaczył,że lekcje odrobił, tylko, że nie ma jak tego udowodnić.

No bo rzeczywiście nie bardzo jest się czym chwalić. Przyznanie Grekom drugiego pakietu pomocowego o wartości 130 mld euro przeciągało się kilka miesięcy. To prawda, zawinili tu także Grecy próbując wynegocjować sobie pozornie korzystniejsze warunki, chociaż wcale nie oznacza to,że dałyby one chociaż cień nadziei na powrót do gospodarczego wzrostu. Wtedy Niemcy ryzykując totalną utratę popularności w tym nękanym kryzysem kraju musieli powiedzieć: stop. Bez prawdziwych reform pieniędzy nie będzie.

To również Niemcy będą musieli w największym stopniu dołożyć się do podwyższenia europejskiego funduszu ratunkowego, który ma zacząć funkcjonować, a w tej chwili brakuje tam przynajmniej 250 tys. dolarów. Jak i na ile przekonają inne kraje, że zwiększenie zapory ogniowej jest w interesie wszystkich okaże się wkrótce.

Czy to dobrze, że Europa w sprawie kryzysu zaczyna mówić jednym, bo niemieckim głosem? To powinno być korzystne, bo w końcu Niemcy właśnie za ten kryzys najwięcej płacą.

W tej sytuacji jednak dobrze by chociaż było, żeby Berlin mówił jednym głosem,bo ten głos będzie silniejszy.I niedopuszczalne jest tłumaczenie, że minister, który mówi bzdury o wyjściu Grecji ze strefy euro jest „mniej ważnym ministrem". W sytuacji, gdy wyjście z kryzysu zależy również od autorytetu Niemiec, Berlin na takie wpadki pozwolić sobie nie może.