Polska jest jedynym krajem Unii Europejskiej, który w roku ubiegłym odnotował wzrost gospodarczy, i jednym z pięciu, które nie obniżyły poziomu PKB w latach 2007 – 2011. Znacznie poprawiło to nasze unijne notowania, ponieważ PKB liczony per capita wzrósł z 54 do 65 proc. średniej dla UE.
Nie widać jednak narodowej dumy z tych wyników. Trudno także dojrzeć wyrazy powszechnego zadowolenia z faktu, że Polska rośnie w siłę i ludzie żyją dostatniej.
Przyczyną jest nie tylko znana na świecie nasza niechęć do okazywania optymizmu i radości z własnych osiągnięć. Okazuje się bowiem, że według danych NBP – mimo wzrostu dochodów – nasze oszczędności zmalały w 2011 roku o 30 mld zł, a zadłużenie wzrosło o 69 mld zł. Dodatkowo bombardowani jesteśmy informacjami, że emerytury w przyszłości będą głodowe (rekordzista wyliczył, że tylko 2 proc. Polaków będzie mieć godziwe świadczenia). Tę czarną prognozę wspierają złe dane o wynikach OFE. Wartość ich aktywów w 2011 roku wzrosła nominalnie o pięć promili, czyli realnie spadła o 4,6 proc.
Jak zatem widać, wzrost gospodarczy nie jest – przynajmniej w krótkim okresie – panaceum na problemy społeczno-gospodarcze. Nawet dość wysokiej dynamice PKB mogą towarzyszyć spora niestabilność finansowa i spadek wartości aktywów pieniężnych. Bo przyczyny deprecjacji naszych zasobów są oczywiste. Wynikają ze spadków na giełdzie (WIG w ciągu roku zmniejszył się o 30 proc.) i obniżenia kursu złotego (w stosunku do euro minus 15 proc.).
Można co prawda gdybać, że owych spadków nie byłoby, gdybyśmy przed kilku laty przeszli na euro (żal w tej sprawie wyraził w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" Zoltán Cséfalvay, przedstawiciel obecnych władz Węgier, niezbyt euroentuzjastycznych). Nie wiadomo jednak, jak wpłynęłoby to na nasz PKB, bo Słowacja za taką zmianę zapłaciła w 2009 r. pięcioprocentowym spadkiem.