Strefa euro zgodziła się udzielić pomocy finansowej kolejnemu zadłużonemu krajowi Południa – dumnej Hiszpanii. Tym razem jednak posłużono się zupełnie inną konstrukcją programu pomocowego niż dotąd.
Do tej pory, gdy jakiś kraj strefy euro tracił zaufanie ze strony rynku i znajdował się w trudnej sytuacji, czekała go niezwykle przykra, upokarzająca i bolesna procedura. Przede wszystkim rząd musiał otwarcie przyznać, że grozi mu bankructwo, i zwrócić się do pozostałych krajów o finansowe wsparcie. To już czyniło z niego petenta (co nigdy nie jest przyjemne), na dodatek narażając na natychmiastową utratę resztek wiarygodności finansowej na rynku. Co gorsza, petent musiał cierpliwie czekać na to, jaką decyzję podejmą bogaci pożyczkodawcy oraz jakich zażądają w zamian wyrzeczeń i oszczędności, co często określano mianem „dyktatu".
„Dyktat" wiązał się też z upokarzającą procedurą kontroli prowadzonej przez rząd polityki ze strony straszliwej trojki (przedstawicieli Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego). A jakby tego nie było dość, kraj musiał na ulicach własnych miast walczyć z demonstrantami sprzeciwiającymi się zarówno narzuconym w umowie oszczędnościom, jak samemu „dyktatowi".
Hiszpania jako pierwszy kraj strefy euro wywalczyła sobie znacznie bardziej komfortowe warunki pomocy finansowej. Przede wszystkim nie będzie ona udzielana rządowi, ale bezpośrednio bankom hiszpańskim – co w znacznej mierze zdejmuje z rządu odium bankruta i nie pogarsza wskaźników długu publicznego. Poza tym „dyktat" w stosunku do własnych banków znacznie łatwiej przełknąć niż w stosunku do swojego państwa, zwłaszcza że w dzisiejszych czasach mało kto współczuje bankierom. A co najważniejsze, w takiej sytuacji w zasadzie unika się dyskomfortu tworzonego przez zewnętrzną kontrolę prowadzonej przez rząd polityki oszczędnościowej.
Dlaczego Hiszpania została potraktowana o niebo łagodniej od Grecji, Portugalii czy Irlandii?