Najwyraźniej nikt już nie wierzy, że będzie ono stanowiło przełom w walce z kryzysem w strefie euro.
Spośród licznych pomysłów na uzdrowienie eurolandu, takich jak rozszerzenie unii walutowej o unię bankową i wprowadzenie wspólnej odpowiedzialności za długi po przez tzw. euroobligacje, większości przeciwny jest Berlin. Pewnie zgodziłby się na ustępstwa, gdyby inne rządy były gotowe zrzec się autonomii w kwestiach fiskalnych, ale na to się nie zanosi. Tak czy inaczej, to nie są reformy, które odmieniłyby losy strefy euro z dnia na dzień.
W tej sytuacji szczyt zakończy się zapewne przyjęciem tzw. paktu na rzecz wzrostu i zatrudnienia, na mocy którego UE będzie wydawała 1 proc. PKB – około 120-130 mld euro rocznie – na galwanizowanie sparaliżowanej gospodarki. To wyraz powszechnego wśród europejskich polityków przekonania, że nawet drakońskie oszczędności w warunkach recesji nie uzdrowią finansów publicznych.
Pakt na rzecz wzrostu i zatrudnienia forsował nowy prezydent Francji Francois Hollande, przy wsparciu szefowej MFW Christine Lagarde, także Francuzki. Ale ostatecznie przystała na to nawet niemiecka kanclerz Angela Merkel.
Krótko mówiąc, z setek pomysłów na ratowanie eurolandu, powszechną zgodą cieszy się tylko ten, aby zwiększyć wydatki publiczne. Trudno o lepszą ilustrację, dlaczego strefa euro znalazła się w kryzysie. Nie chodzi o żadne błędy założycielskie, jak np. budowanie unii walutowej bez unii politycznej itd., jak się często wskazuje. Strefę euro na dno ciągnie przede wszystkim ślepa wiara w to, że rządy mogą skutecznie sterować gospodarką.