Ślepa wiara w publiczne wydatki

19. antykryzysowe spotkanie unijnych liderów, które rozpocznie się w czwartek, jest jednym z niewielu, którego nie nazywa się „szczytem ostatniej szansy".

Aktualizacja: 27.06.2012 14:52 Publikacja: 27.06.2012 14:22

Ślepa wiara w publiczne wydatki

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Ryszard Waniek

Najwyraźniej nikt już nie wierzy, że będzie ono stanowiło przełom w walce z kryzysem w strefie euro.

Spośród licznych pomysłów na uzdrowienie eurolandu, takich jak rozszerzenie unii walutowej o unię bankową  i wprowadzenie wspólnej odpowiedzialności za długi po przez tzw. euroobligacje, większości przeciwny jest Berlin. Pewnie zgodziłby się na ustępstwa, gdyby inne rządy były gotowe zrzec się autonomii w kwestiach fiskalnych, ale na to się nie zanosi. Tak czy inaczej, to nie są reformy, które odmieniłyby losy strefy euro z dnia na dzień.

W tej sytuacji szczyt zakończy się zapewne przyjęciem tzw. paktu na rzecz wzrostu i zatrudnienia, na mocy którego UE będzie wydawała 1 proc. PKB – około 120-130 mld euro rocznie – na galwanizowanie sparaliżowanej gospodarki. To wyraz powszechnego wśród europejskich polityków przekonania, że nawet drakońskie oszczędności w warunkach recesji nie uzdrowią finansów publicznych.

Pakt na rzecz wzrostu i zatrudnienia forsował  nowy prezydent Francji Francois Hollande, przy wsparciu szefowej MFW Christine Lagarde, także Francuzki. Ale ostatecznie przystała na to nawet niemiecka kanclerz Angela Merkel.

Krótko mówiąc, z setek pomysłów na ratowanie eurolandu, powszechną zgodą cieszy się tylko ten, aby zwiększyć wydatki publiczne. Trudno o lepszą ilustrację, dlaczego strefa euro znalazła się w kryzysie. Nie chodzi o żadne błędy założycielskie, jak np. budowanie unii walutowej bez unii politycznej itd., jak się często wskazuje. Strefę euro na dno ciągnie przede wszystkim ślepa wiara w to, że rządy mogą skutecznie sterować gospodarką.

Tę wiarę można tłumaczyć  czymś, co psychologowie nazywają „efektem ekspozycji". Z danych Komisji Europejskiej wynika, że udział wydatków rządów eurolandu w PKB tego regionu wynosił w ub.r. 49,4 proc. Innymi słowy, co drugie euro wydały rządy. W takich warunkach po prostu trudno uwierzyć, że to nie one są kołem zamachowym gospodarki, tylko przedsiębiorcy.

A przedsiębiorcom nie są potrzebne coraz to nowe granty, subsydia, dopłaty i tanie „celowe" kredyty. Wystarczyłby im brak biurokracji, niskie podatki, elastyczne reguły zatrudniania pracowników i przewidywalność polityki gospodarczej. Szczególnie w tym ostatnim przypadku, zwiększanie wydatków publicznych raczej szkodzi niż pomaga. Przedsiębiorcy wiedzą, że z czasem zapłacą za to wyższymi podatkami, co ostudzi ich zapał do inwestycji. Przeciwnie, cięcie wydatków publicznych i wraz z nimi podatków, może ten zapał wyzwolić, co z czasem zwiększy wpływy do budżetu.

Oczywiście, rację może mieć Richard Duncan, który w swoich książkach argumentuje, że cięcie wydatków rządowych może stymulować gospodarkę tylko w systemie kapitalistycznym. Tymczasem dominujący dziś na świecie system gospodarczy z kapitalizmem nie ma nic wspólnego. Duncan nazywa go kredytyzmem: wzrost PKB napędzają finansowane kredytem wydatki. W czasach prosperity wydają konsumenci i firmy, a czasach dekoniunktury zastępować ich muszą rządy. Gdyby tego nie robiły, światową gospodarkę czekała by nowa Wielka Depresja, podobna do tej z lat 30 XX w.

Autor „The Dollar Crisis" i „The New Depression" ma oczywiście świadomość, że istnieje granica zadłużania się rządów, wyznaczona zaufaniem inwestorów do ich obligacji. Ale, jak twierdzi, wynika to wyłącznie z tego, że większość rządów nieefektywnie wydaje pożyczone pieniądze. Np. Waszyngton finansuje wojny w Afganistanie i Iraku, które przysparzają mu wrogów. Gdyby zamiast tego przeznaczył 1 bln USD na inwestycje w nowoczesne technologie, wykreowałby taki boom gospodarczy, który tak zwiększyłby jego wpływy do budżetu, że pozwoliłby mu spłacić długi.

Być może kredytyzm tak właśnie działa. Tyle, że kluczem jest tu kwota, o której Duncan mówi: 1 bln USD to równowartość około 7 proc. amerykańskiego PKB. A to – jak podkreśla - pieniądze, których nie sposób zmarnować. Ale unijni liderzy jak zwykle zatrzymają się w pół drogi. Choć wierzą w moc wydatków publicznych, brak im zdecydowania, aby wedle tej wiary żyć.

Najwyraźniej nikt już nie wierzy, że będzie ono stanowiło przełom w walce z kryzysem w strefie euro.

Spośród licznych pomysłów na uzdrowienie eurolandu, takich jak rozszerzenie unii walutowej o unię bankową  i wprowadzenie wspólnej odpowiedzialności za długi po przez tzw. euroobligacje, większości przeciwny jest Berlin. Pewnie zgodziłby się na ustępstwa, gdyby inne rządy były gotowe zrzec się autonomii w kwestiach fiskalnych, ale na to się nie zanosi. Tak czy inaczej, to nie są reformy, które odmieniłyby losy strefy euro z dnia na dzień.

Pozostało 85% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację