Od fiaska ostatniego budżetowego unijnego szczytu pewne wpływowe siły próbują przedstawiać brytyjskiego premiera Davida Camerona jako naszego największego wroga – zaraz po Brunonie K. i Grzegorzu Braunie – potwora z Londynu dybiącego na spływające do nas z Brukseli dobrodziejstwa, gotowego w imię partyjnych interesów i zwykłego skąpstwa podpalić Europę.
Gdyby nie Cameron mielibyśmy ponoć już też 300 a może nawet 400 mld zł, zieloną wyspę, szybkie koleje i po pizzy hawajskiej dla każdego. Ja się z tej narracji wyłamuję. Brytyjski premier choć daleki jest od bycia takim reformatorem jak Thatcher czy Blair, to wzbudza moją wielką sympatię. Jest po prostu jednym z nielicznych europejskich polityków, którzy zachowali zdrowy rozsądek. Skutecznie storpedował koślawy i szkodliwy dokument jakim jest pakt fiskalny. Opiera się narzucaniu planów unii bankowej państwom nie mającym wątpliwego zaszczytu należenia do strefy euro oraz broni londyńskiego City przed władczymi zapędami zielonych z zazdrości eurokratów.
Oczywiście nie wszystko, co robi jest dobre. Brytyjska gospodarka za jego kadencji głównie balansowała na granicy recesji. W wielu miejscach brakuje mu zdecydowania. Czasem, z przyczyn politycznych musi jednak twardo grać na europejskiej arenie – i widać to było w przypadku batalii o unijny budżet. Cameron wskazywał wówczas, że w sytuacji, gdy wiele państw boleśnie tnie wydatki, trzeba ograniczyć marnotrawstwo pieniędzy w Brukseli. Fundusze powinny w większym stopniu trafiać do państw, które ich naprawdę potrzebują. Wbrew propagandowym kliszom, Cameron nie jest jedynym politykiem, który tak uważa. Nawet „królowa Europy" Angela Merkel, na której protekcję tak mocno liczył Donald Franciszek Tusk wie, że unijny budżet musi być zmniejszony. Straty można jednak ograniczyć. Zamiast więc biadolić na temat „pełfindnych Błytyjczyków" nasz rząd powinien poważnie porozmawiać z rządem JKM. W gabinecie Tuska ważne stanowiska obejmuje dwóch „londyńczyków". Jeden z nich nawet należał w Oksfordzie do tego samego klubu co premier Cameron. Zamiast trollować na Twitterze, powinien wykorzystać swoje „legendarne znajomości".