Ale nie byłoby tego wzrostu, gdyby nie biliony dolarów rządowej kroplówki i relatywnie słaba amerykańska waluta, która przyciąga inwestorów spoza Stanów.

Efekty pomocy władz powoli widać w poprawiających się wskaźnikach gospodarczych, ale czy uzasadniają aż taki optymizm Amerykanów? Obawiam się, że nie. Owszem, wskaźnikowa wycena amerykańskich przedsiębiorstw jest niższa niż wtedy, gdy indeks wyznaczał poprzednie szczyty, ale pamiętajmy, że po jednej stronie mamy cenę akcji, a po drugiej zysk firmy. I tu może być kłopot. Wprowadzane w USA cięcia budżetowe mogą ograniczyć wzrost gospodarczy, a to w konsekwencji przełoży się na słabsze zyski firm, które zwyczajnie nie nadążą za wzrostem cen na giełdzie i korekta gotowa.

Ale jak zwykle optymistycznie nastawieni Amerykanie liczą, że Fed nadal będzie utrzymywał stopy procentowe na zerowym poziomie, nie bacząc na inflację, która sięga 1,6 proc. Zresztą to właśnie słowa szefa Fedu z końca lutego, który zapowiedział dalszy druk dolarów, wprawiły inwestorów w minieuforię.

Gdy spojrzymy na to, co się dzieje na rodzimym parkiecie, można tylko pozazdrościć Amerykanom optymizmu. Na warszawskiej giełdzie wciąż mamy marazm. Z jednej strony wynika to z faktu, że w naszym kraju cykl gospodarczy jest lekko przesunięty i wskaźniki gospodarcze jeszcze nie pokazują poprawy, jak ma to miejsce na przykład w USA czy Niemczech. Z drugiej – przyczyną bardziej prozaiczna są duże oferty na rynku wtórnym i pierwotnym, które powstrzymują inwestorów przed zakupami.

Na zdecydowany ruch indeksów w górę prawdopodobnie przyjdzie nam jeszcze chwilę poczekać. Ale wydaje się też, że potencjału do znacznych spadków na rodzimej giełdzie nie ma.