Przypadek cypryjski testuje bardzo surowo umiejętność zarządzania kryzysem przez eurogrupę. Dostarcza też wielu dowodów na niekonsekwencję, brak wyobraźni i kompletny brak wyczucia dla reakcji uczestników rynku finansowego.
Strefa euro próbuje z mozołem budować instytucje mające umocnić system finansowy, po to, by podobny do obecnego kryzys nigdy już nie mógł się powtórzyć. Jedną z podstawowych ma być unia bankowa. Unia ta miałaby trzy filary: jednolity nadzór; mechanizm sanacji banków i instytucji finansowych; gwarancję depozytów. Sposób budowania i funkcjonowanie nadzoru zostały w zasadzie uzgodnione. Mechanizm sanacji był wciąż tylko szkicem. Kwestia gwarancji dla depozytów pozostała „zamrożona" na kryzysowym poziomie 100 tys. euro.
Cios dla Unii
Cypr potężnie zachwiał przyszłością unii bankowej. Pierwszy wyłom został zrobiony z chwilą milczącego zaakceptowania przez trojkę jednorazowego podatku od depozytów o wartości poniżej 100 tys. euro. Nic tu nie zmieniają tłumaczenia, że była to decyzja własna Cypryjczyków.
Niewiele tu też wnosi tłumaczenie, że „wszyscy wiemy, co to niby są za depozyty w tych cypryjskich bankach". Wiemy. Ale przedtem też wiedzieliśmy, prawda? Nie spadło na nas nagle olśnienie, że w związku z taką, a nie inną strukturą podmiotową depozytów Cypr nie może być objęty gwarancjami do 100 tys. euro. Przywódcy europejscy nie mieli prawa zgodzić się na rozwiązanie sankcjonujące złamanie jednego z filarów przyszłej unii bankowej.
Ale najgorsze przyszło dopiero wraz z komentarzem szefa eurogrupy do finalnej wersji cypryjskiego bail-out. Jeroen Dijsselbloem, holenderski minister finansów, absolwent ekonomiki rolnictwa, człowiek kompletnie nowy na europejskim horyzoncie, wymierzył unii bankowej potężnego kopniaka.