To wcale nie jest wymyślona sytuacja. Takie rzeczy tylko w Warszawie. Oto krótka historia czytelnika „Rz", mieszkańca śródmieścia stolicy. Ponieważ mieszka w centrum ma identyfikator strefy płatnego parkowania, innymi słowy może bezpłatnie parkować w pobliżu swojej kamienicy. Zdarzyło się tak, że wyjechał na kilka dni a samochód zostawił na miejscu parkingowym przed domem. Po powrocie, chcąc rano odwieźć dzieci do szkoły odkrył brak samochodu. Co się okazało? Złodzieje? Nie. Zarząd Dróg Miejskich.

Otóż pod jego nieobecność przy zaparkowanym samochodzie postawiono znak B-36, czyli zakaz zatrzymywania się. W pobliżu miała się odbyć jakaś uroczystość. Zrobiono to zgodnie z przepisami – trzy dni przed imprezą. Wprawdzie właściciel auta wyjechał z miasta wcześniej i znaku zobaczyć nie mógł, ale co tam! Znak jest? Jest! Auto jest? Owszem stoi. No to odholować, rzecz jasna na koszt właściciela. Zanim ten ostatni wrócił do Warszawy znak zakazu zdążono zdemontować. Samochodu jednak nie odstawiono. I bądź tu człowieku mądry. Gdyby jeszcze znak został, człowiek mógłby się domyślić. A tak szukaj wiatru w polu. Auto odnalazło się na płatnym parkingu przeznaczonym dla odholowywanych samochodów. Koszt odzyskania – 600 złotych. Prośba o zwrot niesłusznie naliczonej opłaty – potraktowana umiejscowieniem jej w koszu na śmieci. Dla ZDMu nie ma problemu. Był znak, kara musi być. Jak powiedział zainteresowanemu urzędnik, ZDM: kto mieszka w centrum, musi się liczyć z ryzykiem.

Zastanawia mnie tylko czy jesteśmy skazani na ryzyko napotykania ludzi i sytuacji tego typu. Czy musi być tak, że gdy ktoś zostaje urzędnikiem, automatycznie włącza mu się inna (mniejsza) część mózgu? Zarząd tłumaczy, że samochód został pozostawiony w miejscu obowiązywania zakazu. A może to znak został postawiony w miejscu parkowania pojazdu? Można zrozumieć, że samochód musiał zostać odholowany. Ale jak zrozumieć, dlaczego urzędnicy tak bardzo chcą wyciągnąć od właściciela auta te 600 złotych (przy okazji: o połowę mniejsza była grzywna wymierzona za rzucenie kamieniem w policjanta podczas ulicznej demonstracji 11.11.2012) Chociaż chyba wiem. Takiego przypadku nie ma pewnie w żadnych przepisach, a jak nie ma to nie wiadomo jak się zachować. Broń Boże nie wolno się wychylić i podjąć decyzji na korzyść właściciela auta. Jeszcze ktoś się dowie... ktoś z góry.

Ale na górze nikt się nie dowie – właściciel auta próbował zainteresować sprawą warszawskie dodatki ogólnopolskich gazet. Bez skutku, bo – jak usłyszał  – takich spraw codziennie mamy zgłaszanych setki. A skoro jest ich tak wiele – nikt o nich nie pisze, a więc i nie czyta.  Się kręci!