Można nawet odnieść wrażenie, że istnieje korelacja odwrotna – im gorzej jest w realnej gospodarce, tym więcej przybywa urzędników i tym mocniej utrudniają życie przedsiębiorcom

Po dającym nadzieje na odwrócenie trendu roku 2011, w roku ubiegłym zatrudnienie w administracji znowu wzrosło. Warto przypomnieć, że na ów wyjątkowy rok 2011 przypadły wybory parlamentarne. A opozycja wypomniała wcześniej premierowi Tuskowi, że szedł po władzę z hasłami „taniego państwa" na ustach, tymczasem pod jego kierownictwem liczba urzędników rządowych zwiększyła się o prawie 10 procent.

Błyskawiczna reakcja w postaci specustawy mającej zredukować liczbę etatów okazała się wprawdzie niekonstytucyjna, ale spadek zatrudnienia jednak miał miejsce. Determinacji nie starczyło na długo. I najwyraźniej zadziałało jedno z podstawowych praw biurokracji głoszące, że sprawa raz odłożona na później dalej odkłada się już sama.

W ubiegłym roku w niektórych instytucjach centralnych zatrudnienie wprawdzie spadło, ale ogółem w administracji rządowej wzrosło. A jeszcze bardziej wzrosło w samorządach. Lokalne władze jak zwykle tłumaczą, że etatów przybyło w związku z koniecznością realizacji nowych zadań.

Oczywiście jest to prawdą, ale prawdą jest też, że partie polityczne działają w Polsce jak biura pośrednictwa pracy. I kiedy sytuacja gospodarcza się pogarsza, bezrobocie rośnie, a ofert pracy ubywa, władze – czy to lokalne, czy centralne – starają się zadbać o swoich zwolenników. Dowód: największy wzrost armii urzędników miał ostatnio miejsce w kryzysowym 2009 r. Dlatego można się spodziewać, że w roku obecnym biurokracja rozkwitnie jeszcze bardziej niż w ubiegłym.