Te pieniądze wszystkie kraje chciałyby ściągnąć do siebie razem z turystami i inwestorami, ale na własnych warunkach. Chińska ekspansja trwająca już dobrych kilka lat na świecie jest witana od samej Azji po Stany Zjednoczone z obawami.
Najnowszy przykład to próba przejęcia amerykańskiego mięsnego potentata Smithfield przez chiński Shuanghui International Holding.
Mówi się o wysokiej jakości, której Chińczycy być może nie będą w stanie utrzymać. I przypomina się wpadki w Chinach, kiedy masowo trzeba było wycofywać z rynku żywność, bo zawierała niedozwolone składniki. Zapominając jednocześnie, że firmy, które je wyprodukowały, należą do światowej elity w branży, więc chińska wina jest tu w najgorszym przypadku częściowa.
Chińscy turyści zalewają świat. Wydają miliardy, chętnie kupują. To, co jest dla nich atrakcyjne, poza Chinami jest znacznie tańsze.
Może dobrze by więc było, żeby budapeszteński restaurator, tak samo zresztą jak wielu innych, zastanowił się, co zrobić, żeby po jego „nihao” (dzień dobry) Chińczyk jednak się zatrzymał. Bo on ma pieniądze do wydania, tylko nie jest rozrzutny. I kupi to, co go naprawdę zainteresuje. Dlatego dzisiaj nikogo nie zaskakuje, że w luksusowych butikach i domach towarowych w Europie roi się od sprzedawców mówiących po mandaryńsku.