Sprzedaż polskich produktów na europejskie rynku wschodnie rośnie w tempie dwucyfrowym, ale wbrew pozorom wcale nie są to łatwe rynki.
Koniunktura w Rosji, na Ukrainie czy Białorusi, wciąż się nie poprawia, co oznacza, że na naturalny wzrost popytu nasi eksporterzy nie mają co liczyć. Trudno też w tych krajach konkurować z rodzimą produkcją niskimi cenami, co jest naszym atutem w Europie Zachodniej. W Europie Wschodniej koszty pracy są bowiem albo niższe, albo porównywalne z Polską.
Czy zatem nasz biznes wygrywa? Okazuje się, że kluczem do sukcesu jest... umiejętność rozpychania się łokciami i poważne traktowanie rywali. W Rosji czy na Ukrainie obecne są w zasadzie wszystkie duże i mniejsze koncerny międzynarodowe. Półki sklepowe czy galerie handlowe w Moskwie czy Kijowie wyglądają bardzo podobnie do tych w Warszawie. Polskie firmy chętnie więc stosują rozwiązania, które i w Polsce przyniosły im powodzenie – np. bliski dostęp do klientów i szybka reakcja na ich zmieniające się gusty i potrzeby.
Jak pokazują szacunki różnych instytucji, w tym roku eksport żywności, już nie tylko na Wschód, może pobić kolejny rekord. Ale oczekuje się też, że cała sprzedaż na zagraniczne rynki będzie rosła, choć może nie w aż tak szybkim tempie. A że import jeszcze nie ruszy, to właśnie eksport będzie tegorocznym motorem rozwoju gospodarki. I to głównie eksporterom zawdzięczamy, że w ogóle nasza gospodarka nie popadła w recesję czy – jak mówi premier Donald Tusk – nie wpuściliśmy kryzysu do Polski.
Trzeba jednak pamiętać, że na dłuższą metę tak się nie da. To znaczy może i się da, ale wzrost oparty tylko na eksporcie może być niski i uciążliwy. Uciążliwy, bo np. nie przynosi zbyt dużych dochodów dla budżetu państwa. A niski, bo bez „obudzenia się" rynku wewnętrznego nie będzie dużych inwestycji w przedsiębiorstwach, czyli takich tworzących miejsca pracy. Musimy kibicować eksporterom, ale rząd musi też w większym stopniu działać na rzecz wzrostu popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego w kraju.