Bolid na drewnianych kołach

Tytułowe określenie, zaczerpnięte z niemieckiego rynku, całkiem nieźle pokazuje potencjał radia cyfrowego – pisze prezes Grupy RMF.

Publikacja: 18.02.2014 04:25

Kazimierz Gródek, prezes Grupy RMF

Kazimierz Gródek, prezes Grupy RMF

Foto: RMF FM

Ale istotę problemu jeszcze lepiej określa inna metafora, porównująca radio cyfrowe do pacjenta w stanie wegetatywnym, utrzymywanego przy życiu za wszelką cenę dzięki woli administracji i pieniądzom publicznym. W toczącej się na łamach „Rz" dyskusji o wdrażaniu w Polsce radia cyfrowego głos zabrał ostatnio zastępca przewodniczącego KRRiTV Witold Graboś, który polemizował z argumentami senatora Grzegorza Czeleja, wskazującego na irracjonalnie wysokie koszty społeczne całego procesu i sugerującego roztropność w gospodarowaniu środkami publicznymi.

Witold Graboś, próbując wyznaczyć granice sporu pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami cyfryzacji radia, posłużył się zgrabną anegdotką o budowie linii kolejowej w Wlk. Brytanii w 1826 r. Ot i sprawa stała się oczywista. Nadawcy niepubliczni, jak miłośnicy końskich zaprzęgów, producenci siana i kowale, chcą powstrzymać KRRiTV i radio publiczne. A ci, niczym parowa ciuchcia, mozolnie popychają radio w epokę cyfrową. Można by uznać, że nadawcy niepubliczni są, delikatnie rzecz ujmując, mało nowocześni. Ale przewodniczący Graboś bezlitośnie demaskuje przeciwników: otóż chodzi przede wszystkim o zyski radiowych nadawców komercyjnych, przerażonych wizją wzmożonej konkurencji.

Tak określona przestrzeń sporu  jest całkowicie fałszywa.

Mit nowoczesności

Technologia radia cyfrowego powstała w epoce przedinternetowej, w latach 80. XX wieku. W grudniu 1990 r. brytyjskie BBC uruchomiło emisję testową. W tym samym miesiącu powstała też pierwsza na świecie strona internetowa. W 1991 r. zniesiono zakaz używania internetu do celów komercyjnych. Od 1995 r. BBC regularnie nadaje w technologii cyfrowej, a brytyjscy nadawcy komercyjni uruchomili nadawanie cyfrowe dwa–trzy lata później. I choć proces cyfryzacji radia w Wlk. Brytanii trwa od prawie 20 lat, to wg raportu OFCOM (brytyjski odpowiednik KRRiTV) z 25.09.2013 r. sprzedaż odbiorników cyfrowych w okresie 01.2012–06.2013 wyniosła 1,9 mln sztuk. W tym czasie sprzedaż odbiorników analogowych osiągnęła 3,7 mln. Jednocześnie, pomimo kosztownej promocji, zaledwie 23 proc. ogólnego czasu słuchania przypada na radio cyfrowe (DAB/DAB+).

Projekt radia cyfrowego jest niczym budowa korwety „Gawron". Uzasadnieniem dla wydawania kolejnych pieniędzy będą przede wszystkim pieniądze... już wydane

Jak widać, historia radia cyfrowego i internetu rozpoczyna się mniej więcej w tym samym czasie, a odpowiedź na pytanie, gdzie jest dzisiaj radio cyfrowe, a  gdzie internet, jest oczywista.

Jasne, że technologia radia cyfrowego ulega zmianom i staje się coraz bardziej nowoczesna. Obok systemu DAB stosowanego w Wlk. Brytanii, pojawił się DAB+ czy DMB (bez powodzenia wdrażany we Francji i ostatecznie porzucony). Istota problemu leży jednak gdzie indziej. Otóż korzyści oferowane przez  radio cyfrowe nie są dla słuchaczy na tyle istotne, aby uzasadniały zakup nowego, cyfrowego odbiornika. Tym bardziej że UKF jeszcze przez wiele lat z powodzeniem będzie służył odbiorcom. Opowieści o krystalicznym dźwięku można włożyć miedzy bajki, a gadżety w postaci napisów czy slajdów w dobie internetu mają dla słuchaczy znaczenie trzeciorzędne i trącą myszką.

Powyższa diagnoza nie jest opinią nadawców komercyjnych, ale próbą racjonalnej analizy i wyciągnięcia wniosków z doświadczeń innych krajów.

Spektakularna klapa

Promotorzy radiofonii cyfrowej lubują się w prezentowaniu ekspansji owej technologii. Na rozlicznych konferencjach używają argumentu, że „nawet Ghana nadaje cyfrowo".  Istotnie, Ghana jako jedyny kraj afrykański uruchomiła regularną usługę telewizji i radia cyfrowego. Zdarzyło się to w 2008 r., objęło stolicę kraju Akrę i Kumasi i na tym w zasadzie informacje na ten temat się kończą. Nie wiadomo nic o ewentualnym sukcesie tego przedsięwzięcia.

Jednak bardziej celowe wydaje się odwołanie do doświadczeń europejskich. Tymczasem w Europie, w której (obok Australii) proces ten jest najbardziej zaawansowany, rezultaty wdrażania technologii są miażdżącą porażką. Z powodu bardzo słabych wyników i wysokich kosztów cyfryzacja we Francji i Hiszpanii została w praktyce wstrzymana, a Portugalia – po nieudanych próbach – w ogóle z niej zrezygnowała. Proces cyfryzacji radia rozumiany jako regularna usługa nie został podjęty w Austrii, Finlandii, Grecji, Estonii, Słowenii, Rumunii, Bułgarii, na Słowacji, Litwie, Łotwie i Węgrzech.

Tymczasem na stronach Polskiego Radia można znaleźć następującą informację: „Proces cyfryzacji radia  został z sukcesem przeprowadzony w wielu krajach". Jako przykłady wskazuje się Wlk. Brytanię, Niemcy, Danię, Szwajcarię i Norwegię. O Wlk. Brytanii wspominałem wyżej, warto jednak dodać, że w grudniu ub. roku, z powodu zbyt małego zasięgu radia cyfrowego (po 18 latach nadawania), rząd po raz kolejny przełożył datę wyłączenia  systemu FM.

Do dziś nie powstała całościowa i rzetelna analiza projektów cyfryzacji radia realizowanych w innych krajach europejskich

Niemcy do 2009 r. wydali na cyfryzację radia 187 mln euro.  W 2009 r.  tamtejszy regulator uznał DAB za nieopłacalny i wstrzymał finansowanie przedsięwzięcia. W 2011 r. pod naciskami nadawców publicznych i ze względu na koszty poniesione wcześniej, wznowiono prace nad cyfryzacją. Efekty są znikome. Szacuje się, że tylko ok. 4,5 proc. gospodarstw domowych posiada odbiorniki cyfrowe. Jeśli więc proces cyfryzacji będzie dalej się odbywał w takim tempie,  to potrwa jeszcze 50 lat!

W liczącej prawie 8 mln mieszkańców Szwajcarii, gdzie emisję cyfrową rozpoczęto w 1999 r.,  sprzedano  dotąd  ok. 1,4 mln odbiorników. W Danii, gdzie proces prowadzony jest od 12 lat, wciąż dominują słuchacze radia w systemie FM. Jedynie Norwegia wyznaczyła datę switch off na 2017 r., przy czym termin ten został obwarowany kilkoma warunkami.

Analiza przywołanych wyżej faktów i liczb jest z pewnością męcząca. Przytaczam je jednak po to, aby nie zostać oskarżonym o gołosłowny defetyzm. Fakty są bezlitosne. Radio cyfrowe utrzymują przy życiu wyłącznie pieniądze nadawców publicznych.

Może to wydać się zabawne, ale Polska z emisją cyfrową, realizowaną od października 2013 r. w Warszawie i Katowicach, słuchalnością na poziomie, jak przypuszczam, 0 proc. i podobną sprzedażą odbiorników, może już dzisiaj być zaliczona do grona  światowych liderów cyfryzacji.

Cyfrowy „Gawron"

Jakiś czas temu  media  szeroko informowały, że budowany od dziesięciu lat  wielozadaniowy bojowy statek – korweta „Gawron" – stanie się jednak patrolowym „Ślązakiem". Budowa pochłonęła ponad 400 mln zł  i choć od lat było wiadomo, że projekt to mrzonka, pudrowano rzeczywistość, aby nie przyznać, że inwestycja była chybiona. Ponieważ 90-metrowy kadłub zalegał na nabrzeżu i problemu nie dało się ukryć, MON ogłosił, że rozwiązania są dwa: „albo żyletki, albo patrolowiec". Zdecydowano ostatecznie, że podatnik dołoży kolejne 250 mln zł  i powstanie patrolowiec.

Projekt radia cyfrowego jest niczym „Gawron". Jak wskazuje praktyka innych krajów europejskich, proces zastępowania radia działającego w systemie FM systemem DAB+ zajmie 10–15 lat, a może i więcej. Przez cały ten okres nadawcy zmuszeni będą ponosić koszty funkcjonowania obu systemów. I cóż z tego, że nadawanie cyfrowe jest tańsze, skoro przez lata trzeba będzie płacić podwójnie?

A mówimy o wcale niebagatelnych kosztach. Zgodnie z prognozą przygotowaną przez Polskie Radio roczny koszt emisji cyfrowej projektowanego multipleksu radia publicznego to 26 mln zł, przy czym stawiam dolary przeciw orzechom, że koszty okażą się zdecydowanie wyższe i raczej zbliżą się do 35–40 mln zł. Rozpoczynając cyfrową emisję, PR ogłosiło, że poza pięcioma aktualnie nadawanymi programami, zamierza uruchomić pięć kolejnych. Jak wynika ze sprawozdania PR za 2012 r., koszt wytworzenia czterech podstawowych programów to ponad 111 mln zł (bez 116,5 mln zł innych kosztów działalności).

Racjonalne wydaje się więc założenie, że uwzględniając różnego rodzaju synergie programowe, optymalizacje kosztowe itd., produkcja dodatkowych pięciu programów pochłonie kolejne 50 mln zł rocznie. A to oznacza, że utrzymanie multipleksu kosztować będzie podatnika 75–90 mln zł rocznie. Jeśli nawet przyjmiemy nader optymistyczne i moim zdaniem całkowicie nierealne założenie, że okres tzw. simulcastu potrwa tylko dziesięć lat, mówimy o dodatkowych 750–900 mln zł.

Entuzjaści pompowania publicznych środków w cyfrową emisję argumentują, że warto ponieść te koszty, ponieważ potem, już po wyłączeniu FM, będzie taniej. Rzecz w tym, że wówczas może już nie być miejsca dla tradycyjnego radia – będzie się słuchało głównie przez internet. Dlatego wszyscy nadawcy, nie wyłączając PR, od lat inwestują w rozwój stacji internetowych.

Jak widać, cyfrowy multipleks PR ma spore szanse, by w nie tak odległej przyszłości stać się modelowym przykładem chybionej inwestycji. Szanse na to są tym większe, że niezwykle trudno będzie ustalić osoby odpowiedzialne za wdrożenie projektu. I podobnie jak w przypadku „Gawrona" czy cyfryzacji w Niemczech, uzasadnieniem dla wydawania kolejnych pieniędzy będą przede wszystkim pieniądze... już wydane.

Co powinniśmy zrobić?

Dlaczego nadawcy komercyjni zabierają głos w sprawie multipleksu nadawcy publicznego? Otóż dlatego że porażka tego projektu tłumaczona będzie brakiem ich zaangażowania. A to z kolei rodzić będzie presję ze strony regulatora i administracji na włączenie ich w ten projekt. Już dzisiaj prezentowany jest pogląd, że cyfryzacja bez udziału nadawców komercyjnych nie może się udać.

Rodzi się więc pytanie, dlaczego rozpoczęto ten proces bez przygotowania jasnego planu, który rzetelnie i całościowo prezentowałby koszty wdrożenia projektu? Planu pokazującego doświadczenia i koszty innych krajów.

Wbrew sugestiom Witolda Grabosia przedmiotem obaw nadawców komercyjnych nie jest „wzmożona konkurencja". Doświadczenia tych nielicznych krajów, w których proces jest realizowany, wskazują bowiem na zjawiska wręcz odwrotne, tj. przyspieszenie procesów koncentracji. Sprzeciw nadawców wynika z konieczności ponoszenia przez wiele lat podwójnych kosztów emisji (a uwzględniając emisję w internecie – potrójnych). Z kolei podjęcie decyzji o wyłączeniu nadawania analogowego w dającej się przewidzieć perspektywie spowoduje drastyczne zmniejszenie liczby słuchaczy.

W ocenie nadawców niepublicznych najbardziej racjonalnym rozwiązaniem byłoby wstrzymanie kosztownych inwestycji aż do czasu przesądzenia sprawy cyfryzacji radia na poziomie UE. Skoro bowiem projekt trudno uznać za sukces tam, gdzie jest realizowany, skoro wywołuje wątpliwości w znacznie od nas bogatszych krajach, to nie ma powodu, by Polska występowała w roli prymusa.

Jeśli jednak z jakichś względów Polska chce lub musi brnąć w to kosztowne i zdaniem nadawców komercyjnych nierokujące przedsięwzięcie, to jego realizacja powinna być odpowiednio przygotowana. Tymczasem  do dziś nie powstała całościowa i rzetelna analiza projektów cyfryzacji radia realizowanych w innych krajach europejskich. Analiza przygotowana przez wiarygodną instytucję powinna prezentować koszty wdrożenia, w tym społeczne, rzeczywistą słuchalność radia cyfrowego itd. Dopiero taki dokument mógłby stać się podstawą konsultacji i ustaleń zmierzających do opracowania długoterminowego planu. Plan taki, co oczywiste, winien precyzować kolejne etapy procesu cyfryzacji, poczynając od daty jego uruchomienia do daty switch off. Powinien jasno i precyzyjnie wytyczać cele kolejnych etapów (np. liczba sprzedanych odbiorników, słuchalność stacji cyfrowych itd.). Dopiero realizacja określonych celów powinna otwierać możliwość uruchomienia kolejnych środków finansowych (w odniesieniu do nadawcy publicznego). Plan ten powinien wreszcie jasno i dokładnie określać konsekwencje braku realizacji ustalonych celów (np. zamrożenie procesu lub jego wygaszenie, ewentualnie zwiększenie finansowania itd.).

Wydaje się, że fakty przedstawione powyżej uzasadniają ostrożność przy podejmowaniu kolejnych decyzji w tej sprawie. Może się bowiem okazać, że na cyfryzacji radia nie skorzysta ani radio publiczne (jak sądzi senator Czelej), ani też słuchacze (jak zapewnia przewodniczący Graboś). A jedynym niewątpliwym beneficjentem będzie operator sieci nadawczej.

Ale istotę problemu jeszcze lepiej określa inna metafora, porównująca radio cyfrowe do pacjenta w stanie wegetatywnym, utrzymywanego przy życiu za wszelką cenę dzięki woli administracji i pieniądzom publicznym. W toczącej się na łamach „Rz" dyskusji o wdrażaniu w Polsce radia cyfrowego głos zabrał ostatnio zastępca przewodniczącego KRRiTV Witold Graboś, który polemizował z argumentami senatora Grzegorza Czeleja, wskazującego na irracjonalnie wysokie koszty społeczne całego procesu i sugerującego roztropność w gospodarowaniu środkami publicznymi.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację