Wynik niedzielnych wyborów parlamentarnych na Węgrzech jest łatwy do przewidzenia. Pytaniem pozostaje jedynie skala zwycięstwa Fideszu i osobiście Viktora Orbána.
Tego, czy uda mu się znów zdobyć większość konstytucyjną, czy też będzie musiał się zadowolić „tylko" większością zwykłą, dowiemy się już w niedzielę wieczorem. I to znacznie szybciej niż w czasie poprzednich wyborów, bowiem zmieniona ordynacja wyborcza zlikwidowała drugą turę, odchudziła parlament o połowę (do 200 mandatów) i uprościła jeden z najbardziej zawiłych systemów wyborczych w Europie. Przeciwnicy polityczni twierdzą, że Fidesz zmienił przepisy, powodując, że system daje jeszcze większe fory zwycięzcy, ale przecież prędzej czy później z tych samych zasad skorzystają też inni. Nie mówiąc o tym, że nikt nie oskarża o brak demokracji np. Wielkiej Brytanii, gdzie system wyborczy jest skrajnie nieproporcjonalny.
Zmiana ordynacji to tylko fragment zmian, które przeprowadził Fidesz w ciągu ostatnich czterech lat, realizując „rewolucję w kabinie wyborczej" – jak wybory z 2010 r. nazwał Viktor Orbán. W kraju zmieniono 700 ustaw i praw – od konstytucji i kodeksu cywilnego po ustawę medialną. W oczach opozycji i większości obserwatorów zagranicznych był to też proces bezwzględnego zawłaszczania państwa dzięki wykorzystaniu większości konstytucyjnej w parlamencie. Dla zwolenników prawicy – raczej konieczność odzyskania równowagi wpływów po latach dominacji lewicy i liberałów. W końcu granice demokracji i swobód obywatelskich nie zostały przekroczone.
Coraz lepiej zdają egzamin
Prawda jak zwykle leży pośrodku. Węgry rzeczywiście potrzebowały zmian instytucjonalnych. Symbolem trwania starego była ostatnia w regionie konstytucja z datą 1949 r. (wielokrotnie zmieniana, jednak symbolika daty pozostawała wymowna). Stare układy z przełomu lat 80. i 90. trwały wszędzie – w sądownictwie, mediach, gospodarce.
Rząd Fideszu rozbił większość tej skamieliny, jednak zrobił to tak, aby przy okazji zabetonować własne pozycje. Symbolem tego stało się choćby mianowanie na liczące się pozycje w państwie własnych funkcjonariuszy na dziewięcioletnie kadencje, a szefa Izby Obrachunkowej i sędziów Sądu Konstytucyjnego nawet na 12 lat! Zmiany prawne – nawet tak podstawowe jak konstytucja – dokonywane były w pośpiechu i bez konsultacji z innymi, zepchniętymi na margines siłami politycznymi.