Broker nadziei Węgrów

Kampania wyborcza pokazała, że Viktor Orbán nie ma dziś z kim przegrać. Fidesz bezwzględniei brutalnie wykorzystał dostępne środki. Tym razem na sukces prawicy zapracowała także opozycja – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”.

Publikacja: 04.04.2014 08:33

Broker nadziei Węgrów

Foto: Bloomberg

Wynik niedzielnych wyborów parlamentarnych na Węgrzech jest łatwy do przewidzenia. Pytaniem pozostaje jedynie skala zwycięstwa Fideszu i osobiście Viktora Orbána.

Tego, czy uda mu się znów zdobyć większość konstytucyjną, czy też będzie musiał się zadowolić „tylko" większością zwykłą, dowiemy się już w niedzielę wieczorem. I to znacznie szybciej niż w czasie poprzednich wyborów, bowiem zmieniona ordynacja wyborcza zlikwidowała drugą turę, odchudziła parlament o połowę (do 200 mandatów) i uprościła jeden z najbardziej zawiłych systemów wyborczych w Europie. Przeciwnicy polityczni twierdzą, że Fidesz zmienił przepisy, powodując, że system daje jeszcze większe fory zwycięzcy, ale przecież prędzej czy później z tych samych zasad skorzystają też inni. Nie mówiąc o tym, że nikt nie oskarża o brak demokracji np. Wielkiej Brytanii, gdzie system wyborczy jest skrajnie nieproporcjonalny.

Zmiana ordynacji to tylko fragment zmian, które przeprowadził Fidesz w ciągu ostatnich czterech lat, realizując „rewolucję w kabinie wyborczej" – jak wybory z 2010 r. nazwał Viktor Orbán. W kraju zmieniono 700 ustaw i praw – od konstytucji i kodeksu cywilnego po ustawę medialną. W oczach opozycji i większości obserwatorów zagranicznych był to też proces bezwzględnego zawłaszczania państwa dzięki wykorzystaniu większości konstytucyjnej w parlamencie. Dla zwolenników prawicy – raczej konieczność odzyskania równowagi wpływów po latach dominacji lewicy i liberałów. W końcu granice demokracji i swobód obywatelskich nie zostały przekroczone.

Coraz lepiej zdają egzamin

Prawda jak zwykle leży pośrodku. Węgry rzeczywiście potrzebowały zmian instytucjonalnych. Symbolem trwania starego była ostatnia w regionie konstytucja z datą 1949 r. (wielokrotnie zmieniana, jednak symbolika daty pozostawała wymowna). Stare układy z przełomu lat 80. i 90. trwały wszędzie – w sądownictwie, mediach, gospodarce.

Rząd Fideszu rozbił większość tej skamieliny, jednak zrobił to tak, aby przy okazji zabetonować własne pozycje. Symbolem tego stało się choćby mianowanie na liczące się pozycje w państwie własnych funkcjonariuszy na dziewięcioletnie kadencje, a szefa Izby Obrachunkowej i sędziów Sądu Konstytucyjnego nawet na 12 lat! Zmiany prawne – nawet tak podstawowe jak konstytucja – dokonywane były w pośpiechu i bez konsultacji z innymi, zepchniętymi na margines siłami politycznymi.

W efekcie powstał system polityczny, w którym osłabione zostały wszelkie hamulce władzy – nie ma wyższej izby parlamentu, słaby prezydent wybierany jest przez jednoizbowy parlament (a więc przez partię rządzącą), a wszystkie w klasycznej teorii demokracji niezależne ciała – od Trybunału Konstytucyjnego i Banku Centralnego po zarząd mediów publicznych – zdominowane zostały przez jedną stronę.

Prawie do każdego punktu wymienianego przez zwolenników „nieortodoksyjnej" polityki ekonomicznej rządu Orbána można dopisać jakieś „ale"

Połowie Węgrów, którzy zagłosują najprawdopodobniej na Fidesz, to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – uważają, że taka jest nowa konieczność dziejowa. W ten sposób scentralizowany system polityczny stał się prosty i łatwy do sterowania. Oczywiście w interesie partii władzy.

Dla przeciętnego wyborcy Fideszu to zresztą niuanse. Liczy się co innego, coś, czego spoza Węgier nie da się zauważyć. Niezależnie bowiem od ocen budującego silną, scentralizowaną władzę Orbána jedno jest pewne – dla co najmniej połowy Węgrów to przywódca, który po raz pierwszy od stulecia zmienił ich sposób widzenia świata. Od czasu upokarzającego pokoju w Trianon, który po I wojnie światowej odebrał Węgrom dwie trzecie ich historycznego państwa, cały naród tkwił w poczuciu klęski i ciążącego nad nim fatum pogłębionego przegraną II wojną i powstaniem 1956 r. Orbán okazał się pierwszym, który powiedział swoim rodakom: „Yes, we can!". W wydaniu węgierskim to wylewające się zewsząd hasło Fideszu „Magyarország jobban teljesít", czyli w wolnym tłumaczeniu: „Węgry coraz lepiej zdają egzamin". I duża część Węgrów uwierzyła mu. Zaś ci, którzy krytykują go jako autokratę, i tak muszą pozycjonować się wobec jego inicjatyw.

Słabość lewicy

Nie ma wątpliwości, że prawica zwycięża dzięki Orbánowi. Niezależnie od ocen tego, co robi, to jedyny węgierski polityk grający w lidze europejskiej. Bez kompleksów i z poczuciem misji. Nawet jeśli kiedyś okazałoby się, że nie miał racji, to i tak do końca będzie robił swoje. Tłum otaczających go współpracowników i sojuszników dobrze wie, że bez niego nie przetrwają, więc solidarność partyjna na prawicy jest granitowym monolitem. Zwłaszcza teraz, gdy podczas wzorcowo rozegranej kampanii wyborczej na własne oczy ujrzeli, jak skutecznie ich przywódca ogrywa przeciwników.

Właśnie kampania pokazała, że Orbán nie ma dziś z kim przegrać. Fidesz prowadził ją bezwzględnie i brutalnie, bez żenady wykorzystując wszelkie dostępne środki. Trzeba uczciwie przyznać, że tym razem na sukces prawicy solidnie zapracowała także opozycja. Jej przywódcy popełnili w ostatnich miesiącach tyle fatalnych błędów, że znany analityk polityczny Gábor Török uznał to za przykład nieudolności godny nauczania na kursach politycznego PR. Przez rok szefowie socjalistów i liberałów spierali się, kto ma przewodzić koalicji, a kiedy wreszcie się dogadali, to jedynym nośnym hasłem ich programu pozostało „Precz z Orbánem!". Na listach partyjnych lewicy znalazła się cała menażeria ludzi ze starych układów już raz odesłanych przez wyborców do lamusa w 2010 r., a na dodatek sztab Fideszu wyciągnął na światło dzienne afery kilku lewicowych polityków.

Niezborność lewicy jest tak rażąca, że część jej wyborców przerzuca swoje poparcie na szowinistyczny Jobbik, nie tyle z przekonania do jego haseł, co traktując to ugrupowanie jako partię protestu. Politolodzy zanotowali niespotykany wzrost poparcia Jobbiku z 9 do 16 proc. w ciągu jednego kwartału. I znów Fidesz może być wdzięczny Opatrzności za to, że na czele tego niebezpiecznego dla Węgier, skrajnego ugrupowania znaleźli się politycy inteligentni (co trzeba przyznać), ale pozbawieni polotu i charyzmy. Gdyby zamiast Gábora Vony szefem partii była np. jakaś lokalna Marine Le Pen, to węgierscy narodowcy i ksenofobi mogliby bez problemu stać się drugim ugrupowaniem w parlamencie z wszelkimi negatywnymi tego konsekwencjami.

Obniżenie ?deficytu budżetowego

Niezborność lewicy jest tak rażąca, że część jej wyborców przerzuca swoje poparcie na szowinistyczny Jobbik

W kampanii nie mogło obejść się bez dyskusji o polityce gospodarczej Fideszu. Partia rządząca za swoje czołowe hasło uznała obniżenie kosztów energii i czynszów. Okazało się to doskonałym chwytem – dzięki dwukrotnemu obniżeniu cen energii i ogrzewania (a także usług komunalnych) łącznie o 20 proc. Fidesz pokazał troskę o „warunki bytowania węgierskich rodzin", a jednocześnie zademonstrował zdecydowanie wobec zachodnich firm dominujących na rynku dystrybucji. Wyzyskiwacze dostali pstryczka w nos, a naród otrzymał prezent. Wcześniej banki zmuszone zostały do korzystnego dla kredytobiorców rozliczania kredytów w walutach obcych. Trudno o lepszą kiełbasę wyborczą (na dodatek opłaconą z cudzej kieszeni).

Poprawa w gospodarce jest już widoczna gołym okiem, a utrzymanie dobrych tendencji przewiduje nawet agencja ratingowa Standard & Poor's, podnosząc rating Węgier i prognozując na ten rok wzrost rzędu 1,7 proc. (inne instytucje mówią nawet o 2 proc.). Przedstawiana przez rządową propagandę wizja wielkiego sukcesu jest jednak wciąż nieco przesadzona. Udało się poprawić podstawowe wskaźniki ekonomiczne, jednak na wielu polach poprawa oznacza zaledwie wyjście z recesji i powolny powrót do stanu sprzed kryzysu. Dla zwykłych Węgrów upokarzająca pozostaje świadomość, że ich kraj – na początku transformacji lokalny prymus – spadł o kilka oczek w klasyfikacji, dając się wyprzedzić przez Słowację i Polskę, zawsze uważane w Budapeszcie za „gorszych uczniów w klasie". Cały skumulowany wzrost gospodarczy Węgier za ostatnie pięć lat to zaledwie 0,7 proc., choć deklaracje z początku kadencji mówiły nawet o 5 proc. rocznie.

Do sukcesów Budapesztu zaliczyć trzeba z pewnością obniżenie deficytu budżetowego na tyle skuteczne, że Komisja Europejska zakończyła w tym roku procedurę nadmiernego zadłużenia wobec Węgier. Gorzej idzie redukcja całego zadłużenia państwa, które wciąż przekracza 78 proc. PKB. Niewiele pomogła bezwzględna likwidacja tamtejszych OFE i przejęcie ich aktywów.

Prawie do każdego punktu wymienianego przez zwolenników „nieortodoksyjnej" polityki ekonomicznej rządu Orbána można dopisać jakieś „ale". Rząd chwali się spłaceniem kredytu wobec MFW, ale musi dziś zapożyczać się na wyższy procent na wolnym rynku. Rząd chwali się zwiększeniem zatrudnienia o ćwierć miliona miejsc pracy, ale 100 tys. tych posad to roboty publiczne, a zatrudnienie w sferze rynkowej wzrosło znacznie wolniej. Rząd chwali się redukcją danin i wprowadzeniem podatku liniowego, ale i tak Węgrzy płacą wciąż jedne z najwyższych podatków wśród krajów OECD.

Przycieranie nosa koncernom

Niewątpliwie pozytywne są zmiany w polityce społecznej. Preferencje podatkowe dla rodzin wielodzietnych mają zachęcić do zahamowania spadku urodzeń (rodziny z trojgiem dzieci praktycznie nie płacą podatku dochodowego). Po raz pierwszy w Europie (!) rząd Fideszu zajął się też sensownym rozwiązywaniem problemu cygańskiego, promując edukację, zwalczając bezrobocie i uzależniając pomoc społeczną od pozytywnej współpracy jej beneficjentów.

Wyborcom prawicy niewątpliwie podoba się stawianie na rozwój wewnętrzny i „przycieranie nosa" wielkim koncernom dominującym w węgierskiej gospodarce. To właśnie one zostały w demonstracyjny sposób obciążone podatkiem solidarnościowym, gdy kraj został zmuszony do ostrych cięć oszczędnościowych. Od samego początku premier podkreślał swoją niezależną politykę, a na prorządowych wiecach pojawiały się slogany „Węgry nie są kolonią". Inna rzecz, że poza wojowniczą retoryką pozostają realia, dlatego rząd robi co może, by przyciągnąć zagraniczne inwestycje. I nawet mu się to udaje.

O ile dążenie do prowadzenia niezależnej polityki ekonomicznej jest wartym obserwacji eksperymentem, o tyle z naszej perspektywy znacznie mniej zrozumiała jest inicjatywa „wschodniego otwarcia", która w przededniu ukraińskiej awantury Moskwy związała politykę energetyczną Węgier z Rosją na długie dekady. Na samych Węgrzech okazało się to jednak pobocznym wątkiem kampanii. Dla zwykłego obywatela kredyt o wartości 10 mld euro to pojęcie abstrakcyjne, a protestująca lewica, która parę lat temu sama robiła interesy z Moskwą, nie jest zbyt wiarygodna.

Pozostała więc zażarta walka o łatwym do przewidzenia wyniku, w której głównym punktem odniesienia jest postać uwielbianego lub nienawidzonego premiera. Jedynym prawdziwym przeciwnikiem Orbána nadal pozostaje sam Orbán. Zakres władzy, którą posiada, i którą zapewne nadal utrzyma, powoduje, że nawet odpowiedzialnością nie ma się już z kim podzielić. Wszystko zależy więc od tego, jak długo jeszcze nie będzie miał z kim przegrać i jak długo pozostanie brokerem nadziei Węgrów. Pierwszym ostrzeżeniem byłby znacznie słabszy od oczekiwanego wynik wyborów, ale na to się raczej nie zanosi. Jeszcze nie teraz.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację