Dziś jednak biznes związany z e-papierosami nabrał takiego rozpędu, że dla koncernów tytoniowych stał się poważną konkurencją podbierająca mu klientelę, zaś dla fiskusa potencjalną możliwością istotnego zwiększenia wpływów budżetowych.

Tym bardziej że ten rynek ma gigantyczne możliwości wzrostu. Z jednej strony będzie napędzać go moda. Żyjemy w świecie coraz bardziej zdominowanym przez elektroniczne gadżety, do których elektroniczny papieros może pasować jak ulał. Zwłaszcza że jego smak można wybierać z niemal nieprzebranej oferty, a samo urządzenie wydaje się bardziej poręczne niż paczka standardowych „fajek". Ale jeszcze mocniej popyt na e-papierosy będzie nakręcać przekonanie o mniejszej szkodliwości takiej używki w porównaniu z wypaleniem marlboro czy camela. Jeśli „unowocześnienie" nałogu palenia przyczyni się do zmniejszenia jego skali, ekspansji e-papierosów można będzie tylko przyklasnąć. Jeszcze przed nimi zrobiliśmy duży krok naprzód: w latach 90. palacze dominowali w biurach, restauracjach, na przystankach. Dziś miejsc wolnych od dymu jest coraz więcej.

E-papierosy mogą sprawić, że ubywać zacznie także palaczy. Pewnie nie tych zdeklarowanych, wypalających po dwie paczki dziennie, ale może przynajmniej tych okazjonalnych. Trzeba jednak pamiętać, że ostatecznych dowodów na nieszkodliwe dla zdrowia palenie elektronicznych papierosów nie ma. Trudno więc zgodzić się na ich dostępność dla nieletnich – a przepisy nie zabraniają ich sprzedaży. Także decyzje co do ewentualnego objęcia ich akcyzą lub zaliczeniem do wyrobów medycznych, muszą być wyważone: na pośpiesznych, koniunkturalnych krokach straciliby zarówno producenci, jak i konsumenci. A już zupełnie paradoksalna byłaby sytuacja, w której elektroniczny gadżet stałby się nałogiem.