W tym roku pałeczkę po nim przejęło „Mieszkanie dla młodych", zaniżając lub zawyżając stawki za nowe lokale. Dzięki niemu część deweloperów poprawiła już wyniki sprzedaży, więc planuje kolejne inwestycje, wciskając przeceniane lokale, gdzie tylko się da. A że tam, gdzie popyt jest największy, jak chociażby w Warszawie, a limity niskie, najwięcej M czeka gdzieś na peryferiach.
Więc w zamian za państwową marchewkę (20–40 tys. zł) trzeba znieść codzienne korki w drodze do pracy i inne niedogodności. Wybór przy tym wcale nie jest duży, bo w samej stolicy lokale w „MdM" to niecałe 10 proc. podaży. Z kolei tam, gdzie rynek budowlany kompletnie stoi, np. w Łodzi, limity są zaskakująco wysokie, więc deweloperzy zamrażają ceny.
Efekt takich działań był do przewidzenia: w I kw. Bank Gospodarstwa Krajowego zaakceptował niecałe 4,4 tys. wniosków o kredyt w ramach „MdM", za ok. 100 mln zł. Skromnie, biorąc pod uwagę, że na ten rok jest do rozdania w sumie 600 mln zł.
Co więcej, tylko 10 proc. kredytów hipotecznych udzielonych w I kw. będzie zasilanych budżetem z „MdM". Dla porównania, w takim okresie 2013 r. aż 25 proc. umów z bankami wiązało się z „RnS".
A może program dopiero się rozkręca i kolejki po rządową kasę, wraz ze wzrostem podaży, wydłużą się w kolejnych kwartałach? Może. Na razie statystyki pokazują coś zupełnie odwrotnego – w kwietniu BGK przyjął o 1/4 wniosków mniej niż miesiąc wcześniej, mimo że w tym samym czasie w wielu miastach limity cen poszły w górę. A może jednak ten emdeemowski wabik już blaknie w oczach klientów? I słusznie, bo z pewnością nie zapełni mieszkaniowej luki w Polsce.