125 mln euro, podzielone na 28 krajów członkowskich, daje niecałe 4,5 mln euro na państwo. Niewiele, ale to przecież tylko statystyki, a zresztą - jak zapowiedział minister rolnictwa Marek Sawicki - pieniędzy dla branż do dotkniętych moskiewskim zakazem ma być więcej.
Tymi, którzy z pewnością odczują skutki zamknięcia granic Federacji Rosyjskiej, są polscy sadownicy i producenci warzyw. W 2013 roku sprzedali do Rosji towary za łącznie niemal 500 mln euro. Dlatego nie dziwi, że skrytykowali wielkość pomocy zaproponowaną przez Brukselę. Można też spodziewać się, że będą szturmować Agencję Rynku Rolnego, aby składać wnioski o wypłatę rekompensat. Czy jednak oczekiwanie, że Komisja Europejska zwróci co do złotówki utracony eksport na Wschód jest w ogóle realne i czy taka forma pomocy jest najlepsza?
Odszkodowania powinny być wypłacone tylko w sytuacji kryzysowej, gdy producent udowodni, że poniósł straty. Wpierw jednak należałoby rozpatrzyć takie wsparcie, które umożliwi samodzielne uporanie się z nadmiarem towaru. Jedną z opcji jest zdobycie nowych rynków eksportowych. Stąd sensowny wydaje się np. argument branży mleczarskiej o wprowadzeniu dopłat do eksportu czy dodatkowych zabezpieczeń transakcji eksportowych. Jeżeli więc Unia ma wydawać publiczne pieniądze to niech przyniesie to dodatkowy pożytek. Jest to także dobry moment, aby branże – często rozdrobnione i skłócone – zaczęły działać wspólnie na rzecz promocji spożycia w kraju.
Tym bardziej, że co roku producenci wpłacają miliony złotych na fundusze promocji, a więc są przygotowani do takich działań. A mamy co robić. Szczyciliśmy się, że eksportujemy najwięcej jabłek na świecie, ale nadal ich spożycie w kraju jest niższe od średniej unijnej. Blado wypadamy także na tle innych krajów jeżeli idzie o konsumpcję produktów z mleka. Akcja #jedzjabłka pokazała, że apetyt mamy spory, również na dobre kampanie promocyjne.