Firma szukająca gazu z łupków za tę kwotę wykonałaby 65 odwiertów, znacząco powiększając naszą wiedzę na temat faktycznych zasobów tego surowca w Polsce – przez trzy kwartały tego roku udało się zrobić zaledwie 13 odwiertów. Mając do dyspozycji podobne pieniądze, prywatna spółka górnicza mogłaby wreszcie wybudować nad Wisłą nie jedną, ale dwie nowe kopalnie, w których dwa – trzy tysiące górników fedrowałoby przez kilkadziesiąt lat.
Ale jest też inny sposób na wydanie trzech miliardów złotych, znany dobrze z codziennej praktyki naszych państwowych górniczych „gigantów". Z ostrożnych szacunków „Rzeczpospolitej" wynika, że tyle właśnie pochłaniają co roku specjalne przywileje, którymi – oprócz wynagrodzeń – cieszą się zatrudnieni w nich górnicy. Czternaste pensje, nagrody roczne i jubileuszowe, deputaty węglowe, dopłaty do zwolnień lekarskich, dofinansowanie zakupu przyborów szkolnych dla dzieci, biletów na wakacyjne wojaże... Zarządy spółek od dawna próbują ograniczyć skalę tych wydatków, ale rezultaty ich starań są co najwyżej mierne. Na żadne zmiany nie godzą się bowiem wszechmocni związkowcy, dla których zachowanie status quo w branży stało się niemal sensem istnienia.
Mógłbym to zrozumieć, gdyby chodziło o nowoczesne koncerny zarabiające krocie, które w ten sposób dopieszczają pracowników. Ale nawet szefowie górniczych związków muszą przecież wiedzieć, w jak fatalnej kondycji są ich przedsiębiorstwa. Największemu z nich, Kompanii Węglowej, wkrótce – już po raz kolejny – może zabraknąć pieniędzy na wypłaty podstawowych pensji. Broniąc się przed bankructwem, spółka sprzedaje kopalnie, stale musi ciąć zatrudnienie. No ale związkowi baronowie, którzy podobno zaciekle walczą o górnicze etaty, pracę stracą dopiero na samym końcu.